Porzućcie wszelką nadzieję, wy który idziecie na Szybkich i wściekłych 6 do kina. Porzućcie nadzieję na względnie realistyczny, zrobiony z umiarem i smakiem film o samochodowych wyścigach. Justin Lin, twórca poprzednich trzech odcinków serii, dostał zadanie zamknięcia swojej opowieści. Zadanie, które wypełnił mając w głowie myśl: 2012 to rewelacyjny film. Zrobię więc w tej części Szybkich i wściekłych wszystko to, na co tylko będę miał ochotę. A potem to jeszcze trochę podkręcę. I wybuchnę to czy owo.
Przed seansem wypada poznać poprzednie odcinki epickiej sagi o brykach, redukcji biegów i mięśniach Vina Diesela. Ale można też obejrzeć czołówkę FF6, bo tam jest wszystko przypomniane w rytm dudniącego basu. W każdym razie jest tak: ekipa zdolnych kierowco-kryminalistów ukradła ostatnio 100 milionów baksów, mogą więc spokojnie żyć "pod radarem", robić sobie dzieci, trzymać sztamę z kumplami, podrywać laski i ścigać się dla frajdy. Gdy jednak Dwayne Johnson, który znowu gra superspecjalnego agenta o niezwykle wysokich uprawnieniach (może wszystko, łącznie z rozkazaniem swojej bródce, by się chowała i pojawiała na zawołanie - serio!), podczas pościgu za bardzo groźnym złoczyńcą trafia na dowód, że Michelle Rodriguez, zabita w filmie numer 4 dziewczyna pana Dizla jednak żyje i pracuje dla złych, udaje się do sami wiecie kogo z propozycją nie do odrzucenia. Trzeba zebrać starą ekipę (bo tylko wilki złapią wilka i inne tego typu czerstwe teksty, których w tym filmie pełno) i złapać złego pana, a przy okazji odzyskać koleżankę. Jasne? No to jechana!
Oryginalny tytuł piątej części brzmiał Fast 5 - tam rzeczywiście szybko jeździli, auta grały ważną rolę i w ogóle. Było czadowo. Szóstka tak naprawdę nazywa się Furious 6 i dokładnie taka jest - wściekła. Na ekranie dzieją się rzeczy przekraczające ludzkie pojęcie i tylko dzięki odpowiedniemu nastawieniu można się dobrze bawić. Poziom głupoty na dopalaczu został przekroczony kilkakrotnie, ale trzeba przyznać, że wszystko zrobione jest z werwą i chłopięcą radością (taką, która pojawiała się po wyjątkowo udanej "grze w szczelańca" lub gdy coś się podpalało). Innymi słowy - Szybcy i wściekli 6 to film tak głupi, że aż fajny. Najbardziej szalona i absurdalna część ze wszystkich. Nieco za długa, gubiąca tempo tu i ówdzie, momentami zbyt nachalna w informowaniu o tym, że rodzina jest najważniejsza, wypełniona żartami niskiego lotu i masą (mam nadzieję, że celowo) oklepanych, twardzielskich scen ze słabymi dialogami, ale przy tym niezwykle radosna - jak trochę upośledzony pies, który właśnie ujrzał swojego pana po wielu dniach rozłąki.
Taka prawdziwa, właściwa akcja rozpoczyna się po jakichś 90 minutach jeżdżenia, gadania i ścigania się (w filmie jest jeden wyścig-zapchajdziura i niezła początkowa pościgowa akcja w Londynie). To jest takie sobie i nie wyróżnia się wśród podobnych akcji z poprzedników. Jednak ostatnie 40 minut to jazda bez trzymanki. Szybkie bryki kontra czołg na hiszpańskiej autostradzie (feat. przewspaniały mega-skok między jezdniami na moście w wykonaniu Vina Diesela) to smakowity wstęp do wybuchowej akcji na pasie startowym. Zwiastuny co prawda zdradzają najlepsze kąski, ale na szczęście w filmie jest ich odpowiednio więcej. Ale ten pas startowy... Ojoj. Wiecie, jaki on musi być długi, żeby to wszystko, co tam się dzieje, mogło się dziać? Internet wie - prawie 30 kilometrów. Długi pas, hm? No ale coś mi się zdaje, że twórcy nie chcieli tworzyć filmu do końca realistycznego. Chyba... Takie przeczucie mam. Poza akcjami motoryzacyjnymi (BTW mało nacisku jest na konkretne auta i podkreślanie tego, co one tam mają) jest też kilka mordobić, w tym jedno w wykonaniu Vina i The Rocka, podczas którego pojawiają się dwa najlepsze ciosy specjalne widziane w filmach akcji: "podnieś osiłka i dziarsko wprowadź go gardłem w nadlatującą z przeciwnej strony pięść kolegi" oraz "cios z dyńki na delfina" (nazwy robocze).
Pozwólcie, że aktorstwo przemilczę, bo wszyscy robią dokładnie to, za co im zapłacono. Są ładni, umięśnieni, mają gadane, każdy jest inny (jak w drużynie RPG), dobrze się ich ogląda i w ogóle. Nowości: Luke Evans (Zeus z Immortals) daje radę jako "bad guy", choć mając przeciw sobie taką górę mięśni i białych zębów nie może wygrać, a Gina Carano znowu ma okazję popisać się kilkoma ciosami rodem z MMA. Dołóżcie sobie średnio ambitną, tradycyjną dla serii muzykę, solidne efekty i kaskaderkę, a będziecie wiedzieć, jak to wszystko wygląda. Punktem odniesienia niech będą reakcje gimnazjalistów siedzących w kinie za mną: pojawiają się ładne dziewczęce pupy (uuuu, co ja paczę), pojawia się The Rock (wow, ale łapa), pojawiają się bryki (uuuuu), dzieją się nieludzkie rzeczy (haha, wow, zajebiste, czad). Innymi słowy - typowy, odmóżdżający letni hit z USA. Jeśli podobały Wam się poprzednie, coraz mniej wyścigowe, coraz bardziej sensacyjne odcinki Szybkich i wściekłych, to i "szóstka" Wam podejdzie. A potem pewnie i siódemka, bo na starcie napisów jest bonusowa scenka, która jest rozwinięciem pewnej sekwencji z Tokyo Drift i piękną furteczką do nakręcenia kolejnej trylogii. Albo i dwóch. Choć jeśli reżyser będzie miał ambicję, by przeskoczyć FF6, to bohaterowie będą się chyba musieli ścigać za pomocą kontynentów...
PS Ale określenie The Rocka mianem "Thor z Samoa" jest ekstra :)