Z większością komiksów wchodzących w skład „Haczetek” miałem już okazję zapoznać się wcześniej, dzisiejsza paczka jest więc o tyle wyjątkowa, że składa się z komiksów z różnych względów nie poznanych przeze mnie wcześniej.
Tom 12: Avengers – Impas
Drugi z prawdopodobnie czterech tytułów, jakimi polskie wydanie kolekcji różnić się ma od edycji brytyjskiej. „Impas” to wycinek z ery Avengers poprzedzającej czasy panowania Bendisa i jego „New Avengers”. Przy czym wycinek to dość dobre określenie, album nie zawiera bowiem tylko jednej historii. Tytuły Impas to trzyzeszytowa opowieść o próbie zaprowadzenia porządku w sąsiadującej z Latverią (to państwo, w którym rządy sprawuje Doktor Doom) Slokovii przez Thora i komplikacji politycznych, do jakich to doprowadziło. Dodam, że opowieść jest ciekawa, zwłaszcza wątek religii wytworzonej wokół boga gromów. Szkoda więc, że wszystkie machinacje polityczne ostatecznie sprowadzone zostają do naparzanki między superbohaterami, która dość szybko kończy się względnym happy endem. Impas poprzedzony został dwoma zeszytami poświęconymi dramatom dwóch mścicieli, drugiego Ant-Mana oraz Jacka Harta, których wątki zostają zazębione w ostatnim zeszycie albumu. Niby smutna i dramatyczna opowieść, ale coś nie chwyciło, bo nie zdołała wywołać we mnie większych emocji. Całość została narysowana przez kilku rysowników, wszyscy poradzili sobie dobrze, chociaż design jednej ze zbroi Iron Mana (który, swoją drogą, znowu wychodzi tu na buca i gnojka) trąci klimatem Zordów z Power Rangers. Nie jest to zły album, ale też nie wyróżnia się niczym specjalnym, na jego miejsce można było wcisnąć znacznie ciekawsze opowieści z uniwersum Marvela. Dodatki też wyjątkowo marne – strona o wydarzeniach, o których dobrze wiedzieć przed rozpoczęciem lektury, oraz trzy strony o scenarzyście.
Czy warto? To solidny średniak. Spokojnie można sobie odpuścić.
Tom 13 – Marvels
Z komiksami kultowymi jest tak, że jak się naczyta opinii wychwalających je pod niebiosa i w końcu sięgnie po sam album, to rzadko spełnia on wywindowane w kosmos oczekiwania albo po prostu okazuje się, że nie przetrwał on próby czasu. Marvels to wyjątek. Nie tylko dorównał oczekiwaniom, ale przeskoczył je o dwie długości, stając się moim ulubionym komiksem z dotychczas wydanych w kolekcji. To nie jest zwykła opowieść. To hołd złożony fundamentalnym wydarzeniom kształtującym uniwersum Marvela. Hołd, który nadaje dodatkowej głębi prostym przecież historyjkom sprzed kilkudziesięciu lat. Który czyni je znacznie lepszymi. Który można przy tym czytać bez znajomości oryginałów i nadal być pod wielkim wrażeniem. A idea, która stała za Marvels, była przecież taka prosta. Pokazać najważniejsze wydarzenia, takie jak pierwsze pojawienie się superludzi czy ślub Reeda Richardsa i Susan Storm z Fantastycznej Czwórki, z perspektywy zwykłego człowieka, prostego fotoreportera. Pozwoliło to nadać tym opowieściom dodatkowego dna, ukazało, jak wszystkie się ze sobą zazębiają, a przy tym uczyniło bohatera znacznie łatwiejszego w identyfikowaniu się z nim przez czytelnika. Pokazanie szykan mutantów przez ludzi właśnie z perspektywy ludzi okazało się nieść w sobie dużo większy ładunek emocjonalny, niż gdy obserwujemy to w kolejnej historii o X-Men, wiarygodnie pokazano panikę, jaką wywołuje wśród zwykłych cywili chociażby pojawienie się Galactusa. Przy tym wszystkim nie jest to tylko wybiórcze skakanie po punktach zwrotnych uniwersum, ale zamknięta historia o człowieku i o tym, jak jego życie zmieniło się przez nadistoty, które nawet nie są świadome jego istnienia. Ze świetnym scenariuszem współgrają niesamowite rysunki Alexa Rossa. Każdy kadr przypomina malowany obraz, pełny jest szczegółów, bohaterowie wyglądają tak prawdziwie, jak to tylko możliwe. Niesamowity album. Również liczba dodatków przebija wszystkie pozostałe tomy kolekcji. Każdy z rozdziałów rozdzielony jest dwustronicową przedmową autorów bądź znanych nazwisk świata komiksu. Prócz tego zaserwowano nam artykuł o tym, jak zrodził się pomysł na Marvels, całe osiem stron zapełniają szczegóły o tym, jak artysta tworzył ilustracje do komiksu, kolejne cztery to zaś jego reinterpretacje klasycznych okładek z takich komiksów jak pierwsze numery Fantastic Four czy Amazing Fantasy #15, w którym debiutował Spider-Man.
Czy warto? Absolutnie tak. Nawet jeśli nie lubisz komiksów. Ten album sprawi, że polubisz.
Komiksy, które wyleciały z kolekcji Polska wersja WKKM najprawdopodobniej pokrywa się z czeską, mniej więcej wiadomo więc, jakich komiksów, które pojawiły bądź pojawią się w wydaniu brytyjskim, nie przeczytamy. Oto one: Captain Britain: A Crooked World (Alan Moore, Alan Davis) – ktoś musiał uznać, że Kapitan Brytania może się sprzedać tylko w Wielkiej Brytanii I dlatego zrezygnowano z niego w innych regionach. A szkoda, bo nazwisko Alana Moore’a, twórcy Watchmen, gwarantuje, że to zły komiks by nie był. Zamiast tych czterech tomików, otrzymaliśmy Impas, pierwszy tom Zimowego Żołnierza (Brytyjczycy mają tylko drugi), Iron Man: Pięć Koszmarów nierównego, najczęściej kiepskiego scenarzysty Fractiona oraz Astonishing Thor, średnią historię broniącą się świetną oprawą graficzną. Czy było warto? Moim zdaniem nie, jedynie Winter Soldier warty był zamiany. |
Poprzednie części cyklu:
WKKM: Tomy 10-11 plus wywiad z korektorem Kolekcji
Jeśli spodobał Ci się mój wpis, byłoby miło, gdybyś zalajkował/a moją stronę na FaceBooku. Pojawiają się tam informacje o moich tekstach nie tylko z GP, ale także prywatnego bloga oraz z GOLa. Za korektę odpowiada Polski Geek, zachęcam też do odwiedzenia jego serwisu.