Co by złego o Kominku nie mówić, jedno trzeba mu przyznać – JEST królem polskiej blogosfery. Nie jest najmądrzejszy ani najczęściej czytany. Za to z pewnością najgłośniejszy. Wkurza, irytuje, wzbudza kontrowersje, ale przede wszystkim pisze dobrze. Tak, że chce się go czytać. I ludzie to robią. A reklamodawcy płacą. Dużo.
Batman: Arkham Origins wydaje się być dokładnie taki, jak można się było spodziewać – nowe studio zrobiło więcej tego samego, bojąc się linczu ze strony ortodoksyjnych fanów za wprowadzanie rewolucyjnych zmian. Tych pewnie doczekamy się w nextgenowej odsłonie, przy której po cichu i na spokojnie dłubie sobie Rocksteady. Sypią się siódemki i ósemki, co niektórzy spragnieni większej liczby nowości dają ciut niższe oceny. Parę osób też pojechało po pecetowej wersji za optymalizację i błędy…
W obecnych czasach, gdy na marketing największych gier wydaje się więcej niż na samą ich produkcję zwiastuny często potrafią zwalić z nóg. O ile jednak większość stawia na jak najlepsze zaprezentowanie rozgrywki i oprawy graficznej, czasem pojawiają się prawdziwe perełki.
Beyond szału nie zrobiło, niektórzy uważają je wręcz za największe rozczarowanie roku. Tym niemniej, do nielicznych zalet produkcji z pewnością należało odwzorowanie aktorów wcielających się w główne role, Willema Dafoe oraz Ellen Page. Ich wirtualne odpowiedniki wypadają bardzo realistycznie. Ciężko więc dziwić się, że po tym, jak kilka dni temu sieć obiegły zdjęcia przedstawiające nagą wersję głównej bohaterki, Jodie, wywołało to sporo szumu. W samej grze znalazła się scena prysznicowa, ale zrealizowana została w taki sposób, że najciekawsze pozostawiono wyobraźni graczy. Tymczasem na odpowiednio zmodyfikowanych konsolach udało się odpalić grę w specjalnym trybie, w którym udało się obejść te „ograniczenie” i zobaczyć Jodie w całej okazałości. Nie trzeba było długo czekać na reakcję.
Mam takie zawodowe zboczenie, że kiedy gram w jakąś produkcję, w głowie powoli zaczyna mi się już układać jej recenzja. Od czego zacznę, na czym się skupię, jaką wystawię ocenę. Po dwóch trzecich The Last of Us miałem już dość konkretny zarys – bardzo dobra oprawa, świetne relacje między bohaterami, emocjonujący scenariusz, a do tego solidny, tylko solidny gameplay. Takie uczciwe osiem na dziesięć. A potem zakończenie gry wytarło mną podłogę i cały plan szlag trafił.
Nie uważam Stephena Kinga za jakiegoś wielkiego autora. Raczej solidnego rzemieślnika – jego książki trzymają poprawny poziom i dobrze się je czyta, ale rzadko udaje im się wybić ponad przeciętność czymś więcej niż tylko ciekawym motywem przewodnim. I choć nie czytałem książkowego pierwowzoru „Under the Dome”, to jego luźna adaptacja początkowo idealnie się w ten schemat wpisywała. Luźny serial bez większych ambicji wyróżniający się przede wszystkim ciekawym głównym wątkiem. Im dalej jednak w las, tym zalesienie głupotami wzrasta.
Po kolejnych upadkach znanych branżowych czasopism wydaje się, że rynek prasy o grach w końcu się ustabilizował – CD-Action i PSX Extreme trzymają się nieźle, zaczynają też pojawiać się próby wypełnienia powstałych nisz. Hipsterski LAG znalazł swoje własne miejsce, teraz swych sił próbuje GRAMY!