Wokół najnowszego superbohaterskiego serialu Netfliksa ostatnimi czasy sporo się działo w sieci. Recenzenci, którzy otrzymali szansę przedpremierowego obejrzenia pierwszych sześciu z trzynastu składających się na całość odcinków, nie zostawili na nich suchej nitki, często nazywając Iron Fista najgorszym ze wszystkich stworzonych dotąd przez amerykańską platformę produkcji opartych o komiksy Marvela. Dobrej prasy tytułowi nie zrobiły też reakcje Finna Jonesa, aktora wcielającego się w główną rolę, który próbował nieporadnie bronić serial chociażby wmawiając światu, że na zły odbiór przez krytyków wpłynęły wybory Donalda Trumpa na prezydenta USA.
Mnie na szczęście polityka Stanów Zjednoczonych aż tak bardzo nie interesuje, by wpływało to na wrażenia płynące z oglądania w telewizji facetów o świecących rękach bijących facetów bez świecących rąk. Nie mam też problemów z tym, że do zagrania w ekranizacji komiksu o "białasie" znającym kung-fu zatrudniono białego aktora, co także wymienia się wśród głównych powodów besztania Iron Fista. Mogę więc bez żadnych polityczno-światopoglądowych konotacji napisać: to faktycznie jest najsłabszy z netfliksowych seriali superbohaterskich.
Główny bohater to Danny Rand, dziedzic potężnej korporacji, który pojawia się w Nowym Jorku piętnaście lat po katastrofie samolotowej, w której zginęli jego rodzice oraz rzekomo on sam. Jak informuje wszystkich chętnych go wysłuchać, został on przygarnięty przez wojowniczych mnichów, którzy nauczyli go kung-fu oraz uczynili niejakim Iron Fistem. Ponieważ jednak mało kto jest skłonny uwierzyć w te opowieści, Danny musi się sporo namęczyć, by przekonać swoich dawnych przyjaciół i odzyskać należne mu miejsce w firmie założonej przez jego ojca. Oraz stoczyć walkę z zaprzysiężonym wrogiem Żelaznej Pięści – poznaną już przez widzów w dwóch sezonach Daredevila organizacją Hand.
Największym problemem Iron Fista jest sam Iron Fist. Danny Rand to najmniej ciekawa i do tego najbardziej irytująca postać spośród wszystkich, jakie poznajemy na ekranie. Spędzenie piętnastu lat w odizolowanym od świata klasztorze może bowiem usprawiedliwić pewne braki zrozumienia nowoczesnego świata, ale nie tłumaczy ekstremalnej głupoty i całkowitej niechęci do wyciągania wniosków z własnych błędów.
Problem ten jest szczególnie denerwujący w pierwszych odcinkach, których akcję napędza w zasadzie wyłącznie nieogarnięcie protagonisty. Prawie wszystkie ze swoich problemów mógłby on rozwiązać, po prostu wyciągając wniosek z tego, co zrobił wcześniej. Nie potrafi przekonać bliskich przyjaciół z dzieciństwa, że on to on, woląc włamywać się im do domu albo nachodzić ich co rusz jak wariat na ulicy - zamiast po prostu opowiedzieć jakikolwiek fakt z ich wspólnej przeszłości. Każdemu dookoła bez cienia zażenowania snuje historie o mieście w niebie, w którym spędził ostatnie lata, gdzie pokonał smoka i absolutnie nie zraża się tym, że każda kolejna osoba traktuje go po tych wyznaniach jak wariata. Do tego wykazuje całkowity brak jakiegokolwiek instynktu samozachowawczego i choćby przy pierwszym kontakcie z zarządem firmy swego ojca zraża do siebie absolutnie wszystkich.
Cały ten czas serial próbuje nam pokazać graną przez Finna Jonesa postać jako ofiarę cynizmu otaczających go osób, ale to się kompletnie nie udaje – wręcz przeciwnie, osobiście w pełni utożsamiałem się z osobami traktującymi go jak wariata, gdyż w analogicznej sytuacji dokładnie tak samo bym się zachował. W końcu na szczęście ten festiwal żenady protagonisty się kończy i udaje mu się udowodnić swoją tożsamość… czy raczej inni ją udowadniają, bo gdyby to zależało tylko od Iron Fista, to pewnie i przez kolejne dwa sezony biegałby po ulicy i wszystkim opowiadał o klasztorach, smokach i tym, że jest martwym od piętnastu lat dzieciakiem. Na scenę wchodzi Hand, Danny wprawdzie dalej nie grzeszy inteligencją, ale już nie musi nikomu niczego udowadniać.
I serial od tego momentu zaczyna się oglądać znacznie przyjemniej. Tak jak miotanie się głównego bohatera po korporacyjnym światku irytowało, tak w starciach z pradawną organizacją zabójców odnajduje się on znacznie lepiej. Intryga wprawdzie jest prócz jednego umiarkowanie zaskakującego zwrotu akcji prosta i przewidywalna, ale ogląda się ją całkiem nieźle dzięki solidnej obsadzie drugoplanowej. Dowiadujemy się dzięki niej też znacznie więcej o Hand oraz o tajemniczej Madame Gao, która mocno zapadała w pamięć w Daredevilu.
Wśród ekranowych debiutantów prym wiedzie Colleen Wing – nauczycielka sztuk walki, która szybko staje się główną sojuszniczką Danny’ego i która, przynajmniej dla mnie, okazała się znacznie ciekawszą bohaterką od tytułowej Żelaznej Pięści. Bardzo interesującymi bohaterami są też Joy i Ward Meachumowie, wspomniani przyjaciele Danny’ego z dzieciństwa, będący najbardziej niejednoznacznymi moralnie postaciami w całym serialu. Tam, gdzie główny bohater męczy, tam obsada drugoplanowa za niego nadrabia, przejmując całą sympatię widza.
Powraca też Claire Temple, grana przez Rosario Dawson była pielęgniarka, bez której nie może obejść się żaden netfliksowki superbohater. I o ile postać ta jak zwykle wypada na ekranie bardzo dobrze, tak wprowadza też jeden zgrzyt. Otóż Claire, chociaż regularnie wspomina o swoich spotkaniach z innymi nadprzyrodzonymi osobami, to jakoś dziwnie milczy o tym fakcie, gdy uczestniczy w naradach dotyczących walki z Hand. Wypadałoby przynajmniej wspomnieć o tym, że akurat zna pewnego doskonale wyszkolonego wojownika w pobliskim Hell’s Kitchen, który - tak się dobrze składa - też walczy z tą samą złowrogą organizacją…
Również walk nie mogę jednoznacznie pochwalić. Są one bardzo nierówne – niektóre pojedynki wypadają przeraźliwie wolno i sztucznie, inne może nie dorównują cudom montażowym z Daredevila, ale nie odstraszają. Jeśli jednak ktoś właśnie na pokaz wirtuozerii walk się nastawiał, to będzie zawiedziony paskudnie – w takim wypadku lepiej nową produkcję Netfliksa sobie odpuścić i trzymać kciuki, by drugi sezon Into the Badlands nie ustąpił pierwszemu.
Rozczarowuje też, że główny bohater bardzo rzadko korzysta ze swoich nadnaturalnych mocy. Scenariusz co rusz wykorzystuje wszelakie wymówki do odcięcia go od specjalnych zdolności, a nawet, gdy tak się nie dzieje, to Iron Fist i tak rzadko kiedy popisuje się czymkolwiek wykraczającym ponad zdolności zwyczajnego człowieka. Wszystkie najefektowniejsze użycia jego mocy zostały zresztą zdradzone w zwiastunach. W ogóle Rand ma dużo mniej fajnych scen akcji od wcielającej się w Colleen Jessiki Henwick, która zdaje się dużo lepiej od Finna Jonesa wyszkolona w prawdziwych sztukach walki.
Sporo ponarzekałem w tej recenzji, przez co Iron Fist może się jawić jako tytuł wyjątkowo nieudany. Ale aż tak źle nie jest – to raczej przeciętniak, który oprócz ciężkostrawnego początku ogląda się stosunkowo bezboleśnie. Na tle Agents of SHIELD, Agent Carter czy Arrowa wyróżnia się nawet na plus. Rzecz w tym, że Netflix przyzwyczaił mnie do seriali, które nie wyróżniają się lekko na plus na tle superbohaterskiej konkurencji – one je zostawiają daleko, daleko w tyle. Stąd moje oczekiwania były dużo wyższe i stąd rozczarowanie tym większe. I naprawdę nie trzeba nie lubić Trumpa, by zauważyć, że tym razem liderowi cyfrowej dystrybucji seriali i filmów nie udało się dorównać normom, które sam wyśrubował.