Od premiery Legionu samobójców minął już ponad tydzień, ale film ten dalej gdzieś „we mnie” siedzi i nie pozwala spokojnie pogodzić się ze straconą szansą. Szansą na świetne widowisko, które byłoby specyficzne, a przy tym ponadczasowe. DC Comics oraz Warner starają się nadgonić peleton komiksowych ekranizacji, wyprodukowanych przez Mavela, ale śmiem wątpić czy w tej dekadzie będą w stanie zrealizować swój cel. Efekt ich wysiłków jest odwrotny od zamierzonego i z każdym, kolejnym tytułem w post-nolanowskiej rzeczywistości tracę nadzieję na równorzędną walkę. A przecież to współpraca z Christopherem Nolanem zaowocowała niezwykle udaną trylogią Batmana, którą doceniła widownia oraz pismaki – a to rzadkie zjawisko.
Mimo skromnej talii, to właśnie Warner mógł poszczycić się prawdziwym asem z rękawa. A Marvel? Agresywnie, co roku wypuszczał taśmowo kolejne odcinki, budując przy tym solidne fundamenty pod uniwersum. I tutaj wychodzi chyba różnica w strategii obu marek – jedni byli cierpliwi i robili swoje przez ostatnią dekadę, podczas gdy drudzy obudzili się po długim śnie i stwierdzili, że w 2-3 lata będą w stanie wszystko nadrobić. Przypadek Legionu samobójców udowadnia, że to tak nie działa i cała sytuacja wymaga ponownej weryfikacji pomysłów (a raczej ich braku) na przyszłość.
Czy film Davida Ayera to zagłada, tak jak piszą dziennikarze? Moim zdaniem nie, ale do miana bardzo dobrej produkcji jednak mu wiele brakuje. To bardzo chaotyczne dzieło i daję wiarę wszystkim pogłoskom, które mówiły o trudnej miłości producentów do tego, co sklecił w pierwotnej wersji twórca Trudnych czasów (uważam ten tytuł za najlepszą rzecz, która wyszła spod jego ręki) oraz Sabotażu (dla odmiany – najgorszy w całej filmografii). Do całej sytuacji podszedłem jednak z dystansem, gdyż robienie sensacji z dokrętek uważam za niepoważny argument w dyskusji (tzw. reshooty to normalka dla większości superprodukcji), a na nie powołują się przeciwnicy Legionu. Problemem jest jednak nie jest to, czy dodatkowy materiał rzeczywiście miał złagodzić ton fabuły, tylko sam pomysł wyjściowy – koślawy, przewracający uniwersum do góry nogami, rodząc masę pytań o sens wszystkich wydarzeń.
Z Legionem samobójców jest tak, że zamiary ma niezłe, ale przy bliższym spojrzeniu na ekranowe wydarzenia okazuje się, że wiele pomysłów po prostu nie działa. Choćby sam fakt, aby posłać grupę śmiertelników w bój o losy całego świata budzi we mnie bardzo dużo wątpliwości. Że niby Task Force X to lek na kolejnego Supermana? Wystawmy przeciwko niemu zgraję antybohaterów, z których żaden z nich nie ma supermocy. Lepiej, pokonajmy go za pomocą kolesia, którego jedyną zdolnością jest rzut bumerangiem i chowanie różowego jednorożca do kieszeni (tak, to do Ciebie, Captain Boomerang – najbardziej niepotrzebnym członku ekipy). Wystawmy przeciwko arcywrogowi kobitkę z mieczem samurajskim, który chowa dusze wrogów (fantastycznie – na pewno powali syna Kryptonu na łopatki), a jako bonus dorzucimy laskę klauna, która miota bejsbolem na lewo i prawo. Kal-el na pewno już się boi...
Powiecie, że się czepiam bo to „ekranizacja komiksu”, ale w moim mniemaniu nic nie zwalnia twórców z użycia szarych komórek i dostosowania materiału do języka filmu. A tak, już w trzecim kolejnym filmie DC po TDKR mamy do czynienia z ratowaniem świata.
Wrócę na chwilę do Nolana – można mu zarzucić pewne durnoty w scenariuszach, ale nie można odmówić mu żelaznej konsekwencji. Każdy konflikt w jego filmach o Batmanie miał co najwyżej zasięg lokalny (Mroczny Rycerz) lub osobisty (Początek). W Legionie po szczątkowym poznaniu bohaterów zostajemy rzuceni w wir walki o losy ludzkości. Cierpi na tym fabuła, cierpią na tym postaci i interakcje między nimi. Czułem się miejscami, jakby Ayer po prostu odfajkowywał kolejne podpunkty scenariusza, aby dotrzeć wreszcie do napisów końcowych. Stwierdzenie El Diablo pod koniec, iż nie chce „stracić kolejnej rodziny” jest przegięciem – takie teksty zostawia się co najwyżej na ostatnie części trylogii, ale nie na autonomiczne dzieło, w którym akcja rozrywa się a przestrzeni kilkunastu godzin.
Legion samobójców to film o dwóch twarzach, które łączy ze sobą pewien paradoks. Jedna (ładniejsza) charakteryzuje się teledyskowym stylem, okraszonym masą znanych piosenek. Druga (brzydsza) z kolei to resztki ze stołu montażowego, przy którym palce maczał jeszcze Ayer. Paradoks polega na tym, iż pierwsza mimo zwartej konstrukcji (pierwsze 40 minut jest naprawdę ok!) nie powoduje, iż chciałbym kiedyś do niej wrócić, a druga ze swoim szpetnym montażem oraz masą nonsensów...zachęca do sięgnięcia po wersję rozszerzonej w przyszłości. Jest tam zbyt wiele fragmentów, które sugerują, że Legion samobójców był kiedyś filmem o wiele bardziej rozbudowanym i ciekawszym w kontekście relacji superbohaterów. A właśnie ten element moim zdaniem miał szansę przykryć nieszczęsny, schematyczny wątek ratowania ludzkości. Romans Jokera i Harley Quinn? Mroczna przeszłość Deadshota i El Diablo? Problem z akceptacją samego siebie przez Killer Croca? Kurczę, chciałbym to wszystko zobaczyć. Nawet kosztem rozpierduchy. Na pewno byłoby to o wiele ciekawsze niż to, co zobaczyliśmy w wersji kinowej.
Skoro już wspomniałem o Jokerze to warto odnotować, że Jared Leto nie zawodzi. Bo nie ma jak. Jest go po prostu tak mało, że nie sposób ocenić jego występu. Nowy Joker budzi nadzieję na przyszłość (może w kolejnym Batmanie z Affleckiem?), ale jest w tym epizodzie także coś smutnego– to pierwszy Joker o którym zapominamy po wyjściu z kina.
Jest w tym obrazie jedna scena, która w idealny sposób pokazuje dwulicowość tego, co zaserwowało widzom studio Warner. W pewnym momencie bohaterowie trafiają do baru, aby na chwilę odpocząć i walnąć sobie po piwku. Mimo tego, że i ten fragment trafił do montażowej rzeźni, nie udało się producentom usunąć z niego najważniejszego – autentyczności. Oto bowiem zgraja rzezimieszków postawiona przed absurdalnym zadaniem (jakby instynktownie i w moim imieniu) postanawia wyżalić się, co im się w obecnej sytuacji nie podoba. Każdy z nich odkrywa swoją przeszłość i udowadnia, że niczym się od innych nie różni. Jeszcze lepszy moment następuje później – Harley z rozmazanym makijażem w strugach deszczu stara się zakamuflować swój smutek.
Ten świetny fragment mówi o tym filmie bardzo dużo – że byłby znacznie lepszy, gdyby skala wydarzeń była mniejsza, a historia postaci przedstawiona w lepszy sposób. Niestety, do kin trafił twór, który jest zlepkiem niezłych pomysłów oraz kiepskiego scenariusza. Legion samobójców potrafi tak samo dobrze bawić jak i sfrustrować widza zmarnowanym potencjałem. Dlatego jego jakość mieści się gdzieś po środku mojej skali. Dramatu nie ma, ale to mógł być genialny tytuł. Parszywa dwunastka naszych czasów.
OCENA 5/10