Co-Opinie - Po co nam wszystkim Achievementy?
Rzut okiem na serię Splinter Cell, czyli "My name is Sam Fisher. I'm a soldier"
Jak ukoronować smoka? Recenzja Dragon's Crown
Wrażenia po otwarciu Batman: Arkham Origins Collector's Edition
Przeładowuję! #28 - Gorączka błota, czyli IV Bieg Wulkaniczny
Przeładowuję! #29 - Gro, pozostań grą.
Oj, długo czekałem na taką produkcję. Chociaż zawsze bardziej po drodze było mi z pakierami od Marvela niż DC Comics, na kreskówkach Batmana i Supermana spod szyldu The Animated Series w zasadzie się wychowałem. Później nadszedł czas miłości dla Ligii Sprawiedliwych i długie wyczekiwanie na możliwość samodzielnego poprowadzenia jej ulubionych członków w bój. Od tamtej pory, trochę już tych gier z superbohaterami było, jednak tylko Bruce Wayne dysponował odpowiednim budżetem, by produkcji ze swoim udziałem nie przemienić w synonim kaszanki bądź też zwyczajnego średniaka. Nawet niezwykle rajcujące moją osobę Mortal Kombat vs DC Universe nie dało przysłowiowej rady i już zaczynałem się zastanawiać, czy stworzenie dobrej gry z Flashem i spółką jest w ogóle możliwe. Aż tu nagle…
"Ze szczenięcych czasów zostało im tylko zamiłowanie do masowej konsumpcji kultury popularnej. Znani ze swoich szerokich (nierzadko: zbyt szerokich) gustów oraz wyrobionego (ostrzeżenie: zarzuca na zakrętach) smaku dżentelmeni z Krakowa, postanowili rozpocząć działalność misyjną. Od kwietnia dzielić się będą ze zdumioną Publicznością (tak, tak - to Wy) opiniami i odczuciami na każdy temat (w myśl zasady polskiego specjalisty: nie znam się, więc się wypowiem). Filmy, gry, komiksy, muzyka, książki, wydarzenia artystyczne i niekoniecznie, telewizja, skandale, życie towarzyskie wyższych sfer - o wszystkim słyszeli, widzieli i mówili. Nie wszędzie ich zaproszono, ale za to jak już przyszli, to zjedli wszystko." Panie i panowie – Geekozaur nadchodzi!
Ostatnimi czasy odnajduję coraz więcej powodów, by zdmuchnąć grubą warstwę kurzu z leżącej na dnie szuflady Vity i pomazać nieco jej ekran swoimi tłustymi paluchami. O ile dostępne za dosłowny frajer Puddle i związane z nim przelewanie najróżniejszych rodzajów cieczy do topowych rozrywek na ostatnim handheldzie Sony nie należy, o tyle równie świeże Guacamelee! i Sly Cooper: Thieves in Time to już zupełnie inna para kaloszy. Na horyzoncie pojawiła się jednak ostatnio kolejna Nowa Nadzieja, kryjąca się za dość kontrowersyjnym skrótem SS. Opasłe demo Soul Sacrifice szaleje bowiem sobie swobodnie po PlayStation Network od kilku dobrych dni, próbując przekonać nas o swoim statusie „killer appa” dla cierpiącej od dłuższego czasu na brak prawdziwego system sellera Vity. Jak, w ostatecznym rozrachunku, to przekonywanie mu wychodzi?
Edycja Kolekcjonerska Injustice: Gods Among Us przed premierą gry budziła we mnie więcej obaw, niż nadziei. Mając wciąż w pamięci nie do końca satysfakcjonujące Mortal Kombat Kollektor's Edition, martwiłem się przede wszystkim o danie główne tej kolekcjonerki – dwudziesto pięcio centymetrową figurkę Batmana podduszającego Wonder Woman. Czy ostatecznie jednak, statuetka Injustice wybija się ponad poziom chały Scorpiona dziurawiącego Sub-Zero na figurce z ostatniego MK, czy może świetna bijatyka od NetherRealm znów kroczy w parze z mało pocieszającymi gadżetami?
W końcu się doczekałem. Wzdychanie nad produkcją ze zwierzakiem w roli głównej – dobrą produkcją – mogę już wrzucić do wielkiego wora z napisem „przeszłość” i ciepnąć go do rzeki. Gdybym spotkał się z najnowszym Sly’em jakieś dziesięć bądź więcej lat temu, lwią część nie związanego z graniem czasu spędzałbym pewnie na rysowaniu moich własnych wersji przodków złodziejskiego szopa. Kreśliłbym wtedy również alternatywne wersje kostiumów, jakie prowadzony bohater mógłby zdobywać w grze, przemierzając epoki, które również własnoręcznie powołałbym do życia. Dzisiaj troszkę mi już nie wypada, więc moją radość wypływającą ze spotkania z Thieves in Time przeleję właśnie tutaj. Bo to świetna gra jest, i basta!
Dawno, dawno temu, za siedmioma platformami, za siedmioma padami i siedmioma generacjami gier komputerowych (no, może troszkę bliżej, ale nie psujmy bajki), protagoniści największych hitów występowali zazwyczaj pod postaciami zwierząt. I nie chodzi o to, iż pierwsze, drugie czy trzecie akceleratory grafiki 3D nie bardzo radziły sobie z kreowaniem ludzkich postaci nie spychających naszego umysłu w dół doliny niesamowitości. No dobra, może i chodziło, ale to znów rujnuje nam piękno całej opowieści. Zwierzęcy, odjechany bohater to jednak już dzisiaj coś, za czym śmiało możemy powzdychać, wertując kolejne tłumy Marcusów, Kratosów i innych Nejtenów w poszukiwaniu sławetnego wyjątku. Kolekcje HD i samotny Sly z Ratchetem świata nie zbawiają, ale był taki czas, w którym to właśnie zwierzaki rozdawały wszystkie karty. Crash Bandicoot był jednym z nich.
Buenos dias hermano! Gotów na przygodę, w której do ocalenia jest piękna señorita? A może masz ochotę na skopanie tyłka jakiemuś wrednemu pendejo? Atrakcji ci u nas nie brak, więc wskakuj w swoje obcisłe gajdy, skryj tożsamość pod kolorową maską i wywalcz sobie tytuł największego z luchadores! Wszystko to (i wiele, wiele więcej) odnajdziesz w Guacamelee! – smakowitym niczym tequila miksie platformówki z grą typu beat’em up, od której żar gorącego ducha Meksyku czuć na kilometr. Ay, papi!
Gdy byłem jeno małym chłopcem, marzyłem to ja sobie o grze, która da mi nielimitowaną wolność. Taką prawdziwie na bogatości – idź gdzie chcesz, rób co chcesz, przejdź przez każde z drzwi. Jeśli są zamknięte, wyposaż się w wytrychy, jeśli na drodze do nich wyrośnie góra, obejdź ją dookoła. Bez niewidzialnych ścian, korytarzowych map i innych dupereli ograniczających moją swobodę. Później poznałem Morrowinda i wiedziałem już, że oto moja Ziemia Obiecana. Jeśli jednak produkcja, którą chciałbym wam dzisiaj przybliżyć, jakimś cudem zostałaby zapowiedziana właśnie w tamtym okresie, w Morka grałbym tylko po to, by zająć się czymś w oczekiwaniu na jej premierę. I czekałbym tak sobie po kres dni moich, bo kreowanego na prawdziwie wyzwolony „next-gen gaming” Outsidera nie ma z nami po dziś dzień.
„Wspaniała gra! Majstersztyk!”, krzyczą jedni. „Najbardziej przehajpowany tytuł w historii. Ludzie dają same dychy i nie wiedzą za co”, dopowiadają drudzy. Po której stronie leży więc większa część prawdy o Bioshock: Infinite? Produkcja wspaniała, bardzo dobra, dobra, czy może wręcz przecięta, stanowiąca idealny przykład przerostu formy nad treścią? Po szczerej rozmowie sam na sam z najnowszą odsłoną serii o nietypowych miastach już wiem, w którym miejscu złożę swój podpis.
Jakiś czas temu na łamach Friendly Fire opisywałem „z życia wzięty” przypadek, w którym gry wideo dość brutalnie wykluczone zostały z grona, powiedzmy, form artystycznej ekspresji godnych analizy. O tym, że ten konkretny scenariusz nie zawsze musi się w naszym pięknym życiu powtarzać, napisał Rojo, potwierdził Munchhausen, prawiło również wielu moich znajomych. Spokój jednak nie przychodził, bo wciąż brakowało mi naocznego dowodu – nie mówiąc już o bezpośredniej możliwości udowodnienia, że gra komputerowa może jednak stanąć ramię w ramię z książką, filmem, wierszem czy chociażby obrazem. Moje prośby i litanie wysyłane w niebiosa w końcu musiały zostać wysłuchane, bo całkiem niedawno taka sposobność sama do mnie przywędrowała. „Bohaterem ostatniej akcji” został nikt inny, a artystycznie genialny Bioshock.