Co-Opinie - Po co nam wszystkim Achievementy?
Rzut okiem na serię Splinter Cell, czyli "My name is Sam Fisher. I'm a soldier"
Jak ukoronować smoka? Recenzja Dragon's Crown
Wrażenia po otwarciu Batman: Arkham Origins Collector's Edition
Przeładowuję! #28 - Gorączka błota, czyli IV Bieg Wulkaniczny
Przeładowuję! #29 - Gro, pozostań grą.
Podczas ostatnich starań wprowadzenia w moim pokoju jako takiego porządku (w szlachetnej walce z nieładem, który tworzy się przecież sam), w moje łapska wleciał prawdziwy dinozaur. Wśród sterty kartonów, wielgachnych gór prehistorycznych zeszytów, notatek i kserokopii, niewinnie leżał sobie on – a w zasadzie to ona, bo z okładki odnalezionego czasopisma zalotnie spoglądała na mnie sama Lara Croft. Wykopany egzemplarz magazynu Total PlayStation z 1999 roku zapewnił mi nie tylko prawdziwie sentymentalną jazdę bez trzymanki, ale i również sporo westchnień i całe góry śmiechu.
Nerwowo przebieram nogami i wiercę się na małym, drewnianym krzesełku, wyczekując końca ostatniej już dzisiaj lekcji. Kiedy zbawca w postaci maniakalnie wybijającego muzykę moich uszu dzwonka w końcu rozpoczyna swoją pieśń, w ekspresowym tempie znikam z duszącej mnie klasy i zasuwam w kierunku domu. Zanim spostrzegam, że całą drogę przehasałem z otwartym plecakiem, jestem już w zasadzie na miejscu. Wkrótce całe spektrum emocji, towarzyszących mi podczas zanurzania się w świat elektronicznej rozrywki, ponownie spłaci mi potężnego plaskacza - wszystko za sprawą jednej, jeżącej każdy włos na moich plecach serii dźwięków, której zapomnieć po prostu nie sposób.
Podobno by zaistnieć dzisiaj na YouTube’owej scenie, potrzeba ni mniej, ni więcej, a dobrego pomysłu. Pal licho drogi sprzęt i graficzne fajerwerki - rób to co kochasz i co daje ci satysfakcję, bądź w tym prawdziwy i wybij się na tle konkurencji za pomocą tej iskry indywidualności, którą nosi w sobie przecież każdy z nas. Rzeczywistość bywa jednak o wiele bardziej brutalna, a wśród istnego zalewu let’s play’ów, recenzji, solucji i całej watahy innych, mniej lub bardziej wyszukanych filmików, zaznaczenie swojej obecności w filmowo-growym półświatku zdaje się być tytanicznym wysiłkiem. Ile w tej całej gadaninie prawdy, rozmawiałem z Lordem Scaremongerem – „tym Ślonzokiem od gryfny szpili” i hajerem przodowym Freaky Gamerzz, w sieci najczęściej kojarzonym z tytułem YouTube’owego Hanysa.
Zaiste, ciekawa to rzecz przytrafiła mi się w ciągu ostatniego tygodnia. Dwa tytuły, dumnie dzierżące identyczny akronim swojej nazwy, obydwa z wyrazem War na końcu, zarówno jeden jak i drugi stanowiące pożądany exclusive swojej „rodzimej” platformy. Co więcej, każdy z nich postrzegany jest jako pożegnanie serii z obecną generacją, nie dorównując tym samym swoim poprzednikom, których przebić może już tylko pełnoprawna kontynuacja na nadchodzące next-geny. I o ile w przypadku Gears of War: Judgment coś może być na rzeczy, o tyle God of War: Wstąpienie nie do końca podąża za przedstawionym powyżej wywodem. Tak, najnowsza odsłona przygód Kratosa to nie to samo co epicka część trzecia, jednak „inny” w żadnym wypadku nie równa się „gorszy”.
“I’m bad, but that’s good. I will never be good, and that's not bad. There's no one I'd rather be than me.”
Zdanie to, będące w zasadzie kwintesencją i idealnym podsumowaniem przekazu, jaki śle nam jedna z najnowszych produkcji Walta Disneya, to również długa droga głównego bohatera Wreck-It Ralph do zrozumienia i akceptacji samego siebie. Droga, podczas której przyjdzie nam się niejednokrotnie zaśmiać, wzruszyć i przede wszystkim, dobrze bawić, a każda osoba będąca z grami za pan brat poczuje się u Ralpha Demolki jak w domu.
God of War: Ultimate Trilogy była pierwszą kolekcjonerką, która trwale wryła mi się w pamięć – głównie za sprawą niesamowicie wysokiej ceny jak i dołączonej do zestawu Puszki Pandory, stanowiącej zbiorcze pudło na wszystkie zawarte w niej pierdoły. Od tamtego czasu, sporo wody zdążyło już wpaść do naszego pięknego, polskiego morza, a i świat edycji kolekcjonerskich nie pozostał taki sam. Jak w nowej rzeczywistości odnajduje się kolekcjonerka God of War: Ascension?
Być może za bardzo się najarałem. Być może moje oczekiwania względem nowej części Gears of War były zbyt wygórowane. Zdecydowanie nie chciałem i nie planowałem się zawieść, a słynna wypowiedź Adama Jensena – I never asked for this – sama ciśnie mi się teraz na usta. Chociaż chciałbym by było inaczej, przygotowany przez Polaków z People Can Fly Gears of War: Judgment to nie do końca gra, o jaką prosiłem. Niemniej jednak, najsłabsza ze wszystkich gier traktujących o walce ludzkości z Szarańczą to wciąż bardzo dobry, trzecioosobowy shooter, którego właściciele Xboksa 360 ominąć nie powinni.
Przedzierając się przez kolejne zastępy szarańczych pomiotów i wgryzając się w ich cielska rozpędzonym bagnetem łańcuchowym naszego wiernego Lancera, trudno jest uwierzyć w jakąkolwiek fabularną głębię dowolnej z części Gears of War. Mgiełka tajemnicy okrywająca całe uniwersum skrywa jednak więcej, niż mogłoby się zdawać, a za pojedynczymi zdaniami pojawiającymi się na naszych ekranach często kryją się kompletne, poruszające historie. Wgląd w przeszłość bohaterów GoW jak i całej planety Sera umożliwia seria pięciu książek autorstwa Karen Traviss – scenarzystki Gears of War 3 jak i pisarki z listy bestsellerów New York Times oraz USA Today – uznawanych za pełnoprawne rozszerzenie opowieści o oddziale Delta. Dzięki Fabryce Słów, z dwoma pozycjami z tejże listy już od jakiegoś czasu można się śmiało zaznajomić. Można, ale czy warto?
Mój pierwszy kontakt z Gears of War pamiętam do dziś. Straszny musiał być wtedy ze mnie "growy" ignorant, bo o samej produkcji dowiedziałem się dopiero przy okazji jej konwersji na komputery osobiste. Na pececie grałem wówczas od lat, moją ostatnią konsolą był PSX, a świat nowszych modeli PlayStation i ich wojenki z Xboksem nie wiele mnie wówczas obchodził. Chcąc nie chcąc, zupełnie niespodziewanie i przy okazji, zaatakowany zostałem krótkim gameplay’em z gotowego już wtedy, polskiego „przekładu” system-seller’a Microsoftu – i z lotu się w nim zakochałem.
Wśród całego panteonu bohaterów gier komputerowych, mało jest postaci z tak trudną przeszłością, jak białowłosy Raiden. Od początku będąc zaledwie narzędziem wojny, o normalnym dzieciństwie mógł jedynie pomarzyć, już od 7 roku życia pracując na takie pseudonimy jak Jack the Ripper czy White Devil. Krzywdzony oraz oszukiwany przez bliskich i pracodawców, a przy tym wykreowany na androgynicznego ciecia ślizgającego się na ptasich kupach, w każdym aspekcie swojej egzystencji miał bidula pod górkę. Nienawidzili go też i sami gracze, bo to w końcu za jego sprawą legendarny Solid Snake zdegradowany został do roli postaci drugoplanowej, w Sons of Liberty ustępując miejsca tej pustej wówczas, bishoshenowej skorupie. Jak głosi jednak znane i popularne przysłowie, nie ma tego złego, bo Raiden wrócił i kopie tyłki (dosłownie i w przenośni), chociaż do rangi „S” trochę jeszcze tu brakuje.