Punisher nie należy do moich ulubionych postaci. Mroczny, pozbawiony skrupułów mściciel, którego wojna i osobista tragedia sprowadziły na drogę walki z przestępczością słabo do mnie przemawia. To chyba przez to, że widzę w nim dość jednowymiarową kreację. Bez miejsca na bardziej rozbudowany portret psychologiczny. Jest niczym figura mającą stworzyć poligon dla detonacji najróżniejszej broni, agresji i innych wyładowań. Mimo wszystko sięgnąłem po MAX’a, bo to seria szeroko polecana, a poza tym mało któremu scenarzyście ufam tak, jak Garthowi Ennisowi. Oto co otrzymałem:
Filmów dziejących się w jednym miejscu i czasie, skupiających się na działaniach i reakcjach tylko jednego bohatera, mamy sporo - wymienić można takie tytuły, jak Telefon z Colinem Farrellem, Locke z Tomem Hardym czy Pogrzebany z Ryanem Reynoldsem. Do tego zaszczytnego grona pragnie z przytupem wskoczyć debiutant z Danii. Gustav Möller wyreżyserował film Winni, który został wyróżniony na festiwalu w Sundance, w imieniu wszystkich Duńczyków powalczy o nominację do Oscara, a po seansie wygenerował w mojej głowie myśl - każdy młody filmowiec chciałby tak zadebiutować.
Winni to opowieść dziejąca się w czasie końcówki dyżuru pana z numeru alarmowego 112. Asger Holm odbiera telefon za telefonem (zażyłem narkotyki i nie mogę oddychać, okradła mnie dziewczyna itp.), aż trafia na przypadek angażujący, przerażający i niejednoznaczny. Szybko wsiąka w ten wątek, a widzowie razem z nim.
Pomyślicie sobie pewnie teraz „Jak Improbite może polecać książki?”. Fakt tego jeszcze na moim blogu nie było. To coś nowego i nawet dla mnie, ale próbowanie nowych rzeczy to coś, co dodaje naszemu życiu smak, więc i na mnie przyszła pora na coś nowego, zwłaszcza tutaj.
W jednej z recenzji Life przeczytałem: im głupsi robią się bohaterowie, tym bardziej ekscytujący robi się film. Jest w tym sporo racji - Life to wypadkowa wielu klasycznych produkcji spod znaku groźnego kosmosu (Obcy spotyka Grawitację, Coś miesza się z Prometeuszem) z wszystkimi znanymi chwytami, do których należą niemądrze postępujący naukowcy. Czyli: wiesz, czego się spodziewać, ale i tak bawisz się dobrze.
Life to bardzo współczesna wizja tego, co zrobi ludzkość z obliczu kontaktu z pozaziemską formą życia. Jeśli genialny Nowy początek zmartwił Was niską zawartością przemocy, Life jest filmem dla Was. Wracająca z Marsa kapsuła z próbkami gleby zostaje przechwycona przez sześcioosobową załogę na pokładzie Międzynarodowej Stacji Kosmicznej. Szybko okazuje się, że wśród piasku i kamieni czai się półprzezroczysty, maskowaty glut wielkości ziarenka. Och, wow, prawdziwy marsjanin. Och, wow, on rośnie. Och, wow, wyobraźcie sobie wszystkie możliwości, jakie potencjalnie daje nowy organizm - leczenie chorów, przełom w biotechnologii... Och, wow, stwór okazuje się groźny? Kto by się tego spodziewał...
Koty to moje ulubione zwierzątka, więc nie mogłam przegapić „Błędu warunkowania”, zbioru opowiadań autorstwa Anny Nieznaj, o Kotach — genetycznie zmodyfikowanych żołnierzach wyposażonych w pewne cechy tych jakże sympatycznych zwierzątek. Zatarłam łapki i zasiadłam do lektury.
Niecałe półtora roku temu recenzję filmu Wizyta zacząłem od akapitu, w którym znalazło się obowiązkowe przypomnienie wysokiej formy M. Nighta Shyamalana z przełomu stuleci i wytykanie jego późniejszych filmowych błędów. Na szczęście ostatecznie film okazał się bardzo dobrą rozrywką, dzięki której nazwisko Shyamalan nie musiało być wypowiadane w tonie przepraszająco-usprawiedliwiającym. Teraz przyszedł czas na Split, kolejny "mały" dreszczowiec zbierający pozytywne opinie tak krytyków, jak widzów. Czy faktycznie znowu jest dobrze?
Tak! Jest nawet lepiej! Shyamalan rzeczywiście radzi sobie najlepiej, gdy nie musi robić produkcji pod publiczke, za grube pieniądze. Split kosztował zaledwie 9 milionów dolarów i bazował na pomyśle, który pan reżyser stworzył niemal dwie dekady temu, a efekt końcowy momentami zachwyca.
Zwierzęta nocy otwiera scena rodem z Cronenberga: oto w galerii sztuki erotyczny taniec wykonują monstrualnie otyłe kobiety, o ciałach pokrytych pajęczynami rozstępów z delikatnymi nacięciami pooperacyjnych blizn. Obraz skóry pękającej pod naporem tłuszczu na tle pięknie wymodelowanych i zamkniętych w drogiej odzieży sylwetek uczestników wernisażu, wygląda jak spotkanie dwóch biologicznie sprzecznych gatunków, które nie miało prawa się zdarzyć. Opisana scena wiele mówi też o stanie współczesnej sztuki, nastawionej głównie na kurs poetyki szoku. Cóż, dzisiaj oczy widzów otwierają się szerzej jedynie, gdy coś w nie trafi.
Na Warszawskim Festiwalu Filmowym odbyła się światowa premiera nowego filmu z Jimem Carreyem. Zrealizowane w Krakowie Prawdziwe zbrodnie to oparta na faktach historia brutalnego morderstwa.
Myśląc o polskich filmach produkowanych wespół z innym krajem, z reguły przychodzą nam do głowy Czesi (tegoroczny Czerwony Kapitan), Węgrzy (C.K. Dezerterzy) lub Słowacy (Wino truskawkowe). Współpraca z filmowcami spoza słowiańskiego kręgu jest dość sporadyczna i przeważnie działa na zasadzie sezonowego newsa: „Polak lub Polka w Hollywood”. Przyczyn takiego stanu rzeczy jest wiele, choćby niekorzystny system podatkowy, który nie przewiduje ulg dla producentów. Na upartego można przywołać Inland Empire Davida Lyncha powstałe przy wsparciu festiwalu Camerimage, ale do poziomu naszych południowych sąsiadów od wojaka Szwejka, którzy rokrocznie podpisują umowy z największymi amerykańskimi studiami, droga daleka. Stąd gdy przed rokiem potwierdzono wiadomość o mrocznym thrillerze osadzonym w Krakowie z Jimem Carreyem w roli głównej, pojawiła się nadzieja na polsko-amerykańskie koprodukcje z prawdziwego zdarzenia. Póki co, domino nie ruszyło, więc skupmy się na precedensie.
Potrzebowałem lekkiej książki. Po przejściach związanych z Kronikami Ptaka Nakręcacza Murakamiego miałem ochotę na coś lżejszego i mniej angażującego. Od razu pomyślałem o opowiadaniach – krótkich formach, które mogą być przecież równie ciekawe co rozbudowane powieści, a jednak można je rozpocząć godzinę przed snem i bez żadnego problemu dotrzeć do zakończenia. A skoro już myślałem o czymś lekkim i krótkim, nie mogłem nie pomyśleć o Stephenie Kingu. Mój wybór: Nocna Zmiana.
Nie będę ukrywać, że ta recenzja miała wyglądać nieco inaczej. Uniwersum Bourne'a bardzo lubię i to, że nie tknąłem w życiu książek Ludluma za bardzo mnie nie gryzie (wytknijcie mnie palcami, ale uważam, że wertowanie kartek po obejrzeniu filmów Greengrassa oraz Limana nie będzie tak samo atrakcyjne).
Do zmiany zmusiła mnie jednak ocena wystawiona przez Improbite'a. Ocena z którą nijak nie mogę się zgodzić. Dlatego też nazwijcie ten tekst kontrrecenzją, przeciwwagą do jego zwierzeń i...próbą wyciągnięcia Was w letnie popołudnie do kina. Co ważne – do kolegi Improbite'a nie żywię urazy :) I proszę bez hejtów! :>