Bohater znajduje się w zamkniętym pokoju, do którego dobierają się hordy wrogów. Znikąd pomocy, nie ma też żadnych dróg ucieczki. Zawiasy do drzwi zaczynają w końcu puszczać. Sekundy dzielą uwielbianą przez nas postać od chmary żądnych krwi morderców. W końcu się przedostają. Ciąg dalszy nastąpi w kolejnym sezonie... tyle, że wcale nie następuje, gdyż serial został skasowany.
Jeśli wybrać jeden trend dominujący ostatnimi laty w Hollywood, będą to superbohaterowie. Trykociarzy z nadnaturalnymi mocami więcej ostatnio w kinach niż Poważnych Polskich Filmów o Poważnych Sprawach, do tego, patrząc na rozpiskę tytułów będących w produkcji, można spokojnie założyć, że dysproporcje będą się jeszcze mocniej zwiększać. Prym oczywiście wiedzie Marvel, który, w 2008 roku, swoim Iron Manem na dobre przekonał producentów, że warto inwestować w oparte na komiksach blockbustery. O ile jednak studio Marvela tworzy filmy nie schodzące poniżej pewnego poziomu, lata temu włodarze tego wydawnictwa wyprzedali sporo swych licencji, dzięki czemu ich najbardziej rozpoznawalni bohaterowie trafili w ręce innych studiów filmowych, jak Fox czy Sony. A tu już poziom bywa różny.
Kiedy wybieramy sobie nową konsolę, zazwyczaj pod uwagę bierzemy wiele czynników. Cenę sprzętu, wygodę użytkowania pada, możliwości graficzne, nawet sympatię do firmy, która ją stworzyła. Najważniejsze jednak są gry, a zwłaszcza tak zwane „exclusivy”, czyli tytuły dostępne wyłącznie na pojedynczej platformie sprzętowej. To one w większości przypadków są odpowiedzialne za wybór tej a nie innej maszynki do grania.
Być może jesteście jednymi z tych nielicznych osób, które widziały je od wczesnych narodzin. Może poznaliście je w 2013 roku, kiedy po raz pierwszy zaczęto je szerzej dostrzegać i zrozumiano, że mamy do czynienia z całym nowym gatunkiem. Może poznaliście się z nimi dopiero w czerwcu tego roku, gdy podczas letniej wyprzedaży swoją cegiełkę do gatunku dołożył sam „Lord Gaben”. A może wciąż jeszcze nie zdajecie sobie sprawy z ich istnienia. Clickery. Nowy, zdobywający niezwykle szybko popularność gatunek, który swoje życie zawdzięcza... parodii negatywnych praktyk stosowanych przez twórców gier. I krowom.
Hollywood już jakiś czas temu upatrzył sobie gry komputerowe jako źródło materiałów doskonale nadających się do przerobienia na filmy. Efektem tego są dwa, trzy obrazy wyświetlane w kinach rocznie nawiązujące do najpopularniejszych gier komputerowych. Zazwyczaj poziom tych produkcji jest niski, góra przeciętny. Mimo złych recenzji, kojarzone z sesji przy komputerze bądź konsoli nazwy stanowią doskonały wabik na widzów, sprawiając, że wątpliwe walory rozrywkowe nie przeszkadzają filmom tego typu sprzedawać się całkiem nieźle, zachęcając tym samym studia filmowego do dalszego inwestowania w kolejne podobne projekty.
Pierwszy Evoland był jedną z najciekawszych produkcji niezależnych ostatnich lat i wspaniałym hołdem złożonym gatunkowi jRPGów. Zaczynając jako prosta, ośmiobitowa gra w stylu pierwszych odsłon Legend of Zelda, w miarę postępów gracza wprowadzał mechanizmy rozgrywki znane z coraz to nowszych przedstawicieli gatunku japońskich role play’ów. Stopniowo zmieniała się również oprawa graficzna produkcji, przeskakując kolejno w pełne kolorów szesnaście bitów, następnie wczesny trójwymiar, by ostatecznie zakończyć szatą wizualną poziomem dorównującą tytułom z czasów PlayStation 2. Niestety, przy całej swojej wyjątkowości, Evoland miał jedną wadę, dyskwalifikującą go jako pełnoprawną grę i na zawsze szufladkującą produkcję w kategorii zwykłej ciekawostki – jak na RPGa był przeraźliwie krótki. Na poznanie wszystkiego, co przygotowało studio Shiro Games, gracz potrzebował trzech, góra czterech godzin. Evoland 2: A Slight Case of Spacetime Continuum Disorder naprawia najważniejszą wadę swego poprzednika, oferując zdecydowanie dłuższy czas zabawy. Samo to wystarczyłoby, by kontynuacja dziewiczego dzieła francuskich twórców była tytułem udanym, ci jednak przygotowali więcej. Tak bardzo więcej!
Występy gościnne to stosunkowo częste zjawisko w grach komputerowych, zwłaszcza tych japońskich. W żadnym gatunku nie występują jednak równie obficie jak w bijatykach, gdzie powstają nawet produkcje, których podstawą jest właśnie zderzenie ze sobą dwóch lub więcej popularnych światów. Niemal każda bardziej znana seria z tego gatunku w którymś punkcie swojej historii umożliwiła zagranie postacią, którą znamy z zupełnie innej franczyzy, niektóre z „wpuszczania” do siebie gości uczyniły nawet jeden ze swoich znaków rozpoznawczych. Poniżej znajdziecie zestawienie dziesięciu najlepszych tego typu występów gościnnych, z pominięciem produkcji typowo crossoverowych.
Gra o Tron to jeden z największych popkulturowych fenomenów ostatnich lat. Choć podstawę tej popularności stanowi serial produkcji HBO, również powstałe na wiele lat wcześniej książki z cyklu Pieśń Lodu i Ognia George’a R.R. Martina, na których kanwie powstał, cieszyły się niemałą popularnością, po sukcesie produkcji telewizyjnej zresztą znacząco zwielokrotnioną. O ile pierwsze sezony starały się dosyć wiernie odwzorować znane z kart powieści wydarzenia, tak z kolejnymi odcinkami dochodziło do coraz większych rozbieżności, jednych chwalonych, innych mocno krytykowanych. Poniżej znajdziecie dziesięć największych różnic, na jakie zdecydowali się odpowiedzialni za telewizyjną superprodukcję D.B. Weiss i David Benioff. Na liście pominięte zostały zmiany związane z nieobecnością pewnych znanych z książek wątków, na których ujrzenie na ekranie wciąż jeszcze istnieje spora szansa – takich jak historia Lady Stoneheart, Gryfa czy też Wysp Żelaznych.