Forfitery to mini-felietony. Mniejsze od Rojopojntofwiu, ale większe od Szybkiej rozkminy. Nie zawsze traktują o grach.
Każdy za bajtla miał jakieś swoje ulubione zabawki, których wyglądał pod choinką lub prosił o nie w ramach prezentu urodzinowego. Niektórzy zaczynali od gier elektronicznych, inni niekoniecznie. Ja jestem z tych „niekoniecznych”, albowiem moim umysłem zawładnęły ówcześnie tzw. action-figures G.I. Joe. Materialne, namacalne laleczki ruchomych żołnierzy, których to wirtualne odpowiedniki mamy dziś w każdej grze akcji. Kufer z szafy, figurki na koc, wyobraźnia w ruch…
Z serii zabawek G.I. Joe wychodziły pojedyncze figurki, ich całe zestawy, przeróżne pojazdy, pakiety dodatkowego uzbrojenia i wyposażenia (DLC?), a nawet całe bazy. Drogie jak diabli, bawiące jak cholera. Schemat zawsze był podobny. Mały Rojcio miał czas na zabawę? Zamykał się w pokoju i nie było go przez godziny. Chore odgłosy zagłady wprawdzie niepokoiły resztę domowników, lecz radość z pozbycia się choć na chwilę bachora z ADHD - wygrywała. Co działo się w mojej mordowni? Pamiętam, że łóżko przygrywał włochaty czerwony koc. Wysypywałem na niego figurki z całą resztą osprzętowania. Budowałem prowizoryczne umocnienia, żołnierzom pozbawionych własnego oręża nakładałem na przedramię zatyczki od długopisów. Wracając jednak do narzuty - była tak fajnie zrobiona, że gdy czesało się ją pod włos – powstawał czerwony płomień. Idealny bajer imitujący pożar jakiegoś terenu wskutek koktajlu Mołotowa lub miotacza. To były czasy… Wyobraźnia robiła fabułę, żołnierze za NPC, rzeczywistość fundowała super grafę i silnik, ręce występowały w charakterze Joysticków, muzę stanowiły montowane wałki z kaset audio. Maksymalnie nieliniowa zabawa…
Było kilka obozów. G.I. Joe, He-Man i Action-Man. Od najmniejszego do największego. Wiernym pozostałem pierwszej serii. Łatwiej było je przechowywać, operować nimi dłońmi, bawić się dwoma naraz. Reszta swą wielkością zabijała trochę klimat. Nie czułem ich. Nie ukrywam, że dodatkową kwestią zaporową była również cena. Całą zabawę nakręcały obejrzane filmy akcji, które to inspirowały mnie do wymyślania nowych scen na kocyku (świntuch!). Do dziś żałuję, że taki Matrix miał swoją premierę długo po tym, jak cała kolekcja wesołej armii Roja wylądowała w piwnicy. Do prowadzonych batalii doszedłby motyw zwolnionego tempa. Przy unikach, lecących pociskach czy walce wręcz. Ech…no cóż, szkoda. Ważne, że kilka bań (figurki, filmy, rysowanie) nakręcało się wzajemnie – inspirując każdy rodzaj i płaszczyznę funu.
Wszystko, co kiedyś nas bawiło, cieszyło, wypełniało czas wolny i było przy tym namacalnymi przedmiotami – mamy dziś w wirtualnych, elektronicznych, interaktywnych formach pod postacią gier komputerowych. Żołnierze (gry akcji), smoki (cRPGi), domki dla lalek (Simsy), LEGO (LEGO wszystko, SimCity), itp., itd. Zabawki się zmieniają, idea pozostaje. A u Was od czego zaczęła się przesiadka z realu w wirtual? Jaka retro-zabawka była Waszą ulubioną? Sentyment -> ON. Zapraszam. Zobaczmy czy mieliśmy podobnie:)
P.S. Jeśli podoba Ci się mój Blog, znalazłeś/-aś w nim coś dla siebie (jakiś stały cykl, konkretny dział, itp.) i posiadasz konto na Facebook'u, "Polub go" po prawej stronie pod moim avatarem. Z góry Ci za to dziękuje. Doceniam i pozdrawiam. ROJO
Forfitery:
#7 Dr House. Na czym polega fenomen serialu?
#10 Pięciowskaźnikowa zasada egzystencji wg Rojewskiego
#12 Czy sztuka współczesna skazana jest na szok? (Cz. 1) / (Cz. 2)
#13 Bunkry - podstawa defensyw (Cz.1) / (Cz.2) / (Cz.3)