W poprzednim artykule z serii „10 najbardziej…” Imperialista przedstawił Wam w pełni subiektywne TOP 10, które z różnych powodów nie zostały zauważone przez wiecznie wygłodniałą brać. Dziś z kolei, chciałbym przedstawić Wam nieco szerzej 10 tytułów, które także z wszelakich względów były zbyt przychylnie potraktowane zarówno przez graczy, jak i dziennikarzy. Sami zresztą wiecie, że nasza branża jest na tyle nieprzewidywalna, aby w wielomilionowych nakładach przyjąć dzieło z pozoru kompletnie niemające jakiegokolwiek potencjału, z kiepską grafiką i powielaniem tych samych schematów od wielu lat. Tak, już wiecie, którego kandydata chcę wywołać do tablicy.
Call of Duty: Black Ops
Nie sposób uciec od tego komercyjnego hitu, gdyż na przestrzeni wielu lat Call o Duty usadowiło się w świadomości setek milionów osób jako produkcja z ogromnym budżetem, gwiazdorską obsadą i nielichym marketingiem. Bo tak też się wyobraża dzieła, w których PR pompuje się setki tysięcy zielonych, a w międzynarodowym turnieju jako pulę nagród wyznacza milion dolarów.
Pierwszy Black Ops ukazał się na rynku w 2010 i był kolejną grą od „tego drugiego studia”, czyli Treyarch. Tak się składa, iż Infinity Ward do spółki z Treyarch dzieli się sławą, ponieważ na przemian tworzą następujące po sobie części.
Jednak co by nie mówić, gry tej serii wydawane z błogosławieństwem Bobby’ego Koticka co roku serwują nam dokładnie ten sam, wyświechtany do granic możliwości silnik graficzny, niezbyt wyszukany scenariusz i horrendalnie drogie DLC. Engine napędzający poszczególne części to wyrobiony i niemłody już id Tech 3. Tak, to ten od trzeciego Quake’a. Niby można też ponarzekać na ciągłe skrypty, cienką niczym barszcz fabułę, czy kiepskiej jakości dodatki. Ponadto nie uniknięto patetycznych do bólu scen (ucieczka z Workuty), czy momentów przesadnie napompowanych patosem.
Na tym polu zawodzi również multiplayer. A szkoda, choć jeśli chcemy pograć w nieco ambitniejszego FPS-a, to warto odpalić sobie Battlefielda.
Heavy Rain
Gra, czy interaktywny film - oto jest pytanie. Wcześniej nie mając styczności z tym tytułem, tak właśnie można zapytać zaglądając przez ramię grającemu kumplowi. Warto zadać sobie także drugie pytanie: ile jest tutaj faktycznej gry wideo w grze wideo? Pomijając QTE, które – notabene – są relatywnie nielubiane w większości produkcji, a w dziele Quantic Dream wysunięte na pierwszy plan. Dodajmy do tego jeszcze korzystanie z gałki analogowej, by móc poruszać postacią. Suma summarum podziwialiśmy wyłącznie kunszt scenarzystów oraz grafików, co częściowo odrzucało wprawionych w boju graczy. Heavy Rain stanowi także dosyć mocny argument w temacie niemilknącej wojenki między tzw. casualami a samozwańczymi hardkorowcami.
Historia przedstawia losy czwórki kompletnie różnych od siebie sylwetek – agenta FBI, prostytutki, kochającego męża oraz ojca, a także byłego gliniarza a obecnie prywatnego detektywa. Cała afera wybucha po porwaniu drugiego dziecka Ethana Marsa, jednego z bohaterów opowieści. Musi on ruszyć mu na ratunek, a przy okazji rozwiązywać upiorne łamigłówki przygotowane przez zabójcę z origami. Pomimo tego iż nie jest to pierwszy występek tego enigmatycznego łajdaka, to policja nadal nie może odkryć jego prawdziwej osobowości. Tak się składa, że to akurat przypadnie w udziale nam, ale którym z czwórki charakterów, w jakich okolicznościach i czy przy akompaniamencie dostojnego hymnu, czy raczej z mrocznymi pomrukami kilku klawiszy fortepianu – to zależy tylko od nas samych. Warto bowiem wiedzieć, że rozgrywka prowadzona jest nieliniowo, a to oznacza, iż wielokrotnie nasze decyzje wpływają na życie lub zdrowie nie tylko osób postronnych, lecz wielu bliskich.
Takie cechy charakterystyczne Heavy Rain nie mogły umknąć uwadze branżowych mediów, dzięki czemu recenzenci nie mogli nachwalić się produktu Quantic Dream. Napisano mnóstwo artykułów na jego temat, łącznie z dywagacjami na temat przyszłości wirtualnej rozrywki. To istotna kwestia, zwłaszcza w odniesieniu do Ciężkiego Deszczu, bo tytuły prezentowane przez tego dewelopera (łącznie z Fahrenheitem) wprowadzały sporo filmowości, aspektów znanych głównie ze szklanych ekranów. I nie ma żadnych wątpliwości, że Beyond: Two Souls – kolejna gra tego studia - pokaże się z podobnej strony.
The Walking Dead
„Nie mogę uwierzyć w tak wysokie oceny, które otrzymała ‘ta gra’” – tak brzmi jeden z negatywnych komentarzy w serwisie Metacritic.com. Choć Telltale Games stworzyło doprawdy niebanalny scenariusz, to po prawdzie ciężko powiedzieć, ile z czasu potrzebnego na przejście każdego z epizodów The Walking Dead poświęciłem na skorzystanie z klawiatury i myszki. Rozgrywka opierała się na zwiedzaniu poszczególnych lokacji, toczeniu wielu rozmów i podziwianiu. Podziwianiu nie okolicy, bowiem grafika, jaką uraczyli nas panowie z Telltale woła o prawdziwą pomstę do nieba.
Zróżnicowane charaktery napotykanych sprzymierzeńców do spółki z opisaną fabułą dały The Walking Dead tyle nagród i odznaczeń, że półka deweloperów z pewnością ugina się pod ciężarem medali oraz pucharów.. Nie mogło oczywiście zabraknąć wysokich not wystawianych przez wszelkie serwisu – wywołany do tablicy Metacritic nie zanotował ani jednej „średniej” recki, co daje 89 punktów na stoo możliwych. Żywe Trupy okazały się kasowym hitem – to produkcja, która z pewnością wyryła się w pamięci milionów graczy. W wielu głowach – niestety – w negatywnym świetle.
Diablo III
Wielgachne wydarzenia w postaci nocnych premier w większych miastach całego świata, miliony zagorzałych fanów czekających lata na kontynuację mega-uber-hiper świetnego Diablo II (bez krzty ironii) i ceny sięgające tysiaka za kolekcjonerski egzemplarz – tak po krótce można opisać Diablo III.
A, zapomniałbym. Do tego dochodzą jeszcze kłopoty z serwerami i czekanie do wczesnych godzin porannych, by odpalić tak oczekiwany produkt, braki w zaopatrzeniu sklepów, przez co spora rzesza chętnych po prostu nie mogła kupić DIII jak cywilizowani ludzie, czy niedawne zamieszanie z bugiem w domu aukcyjnym.
Uprzedzam falę negatywnych postów – nie, nie doliczałem tychże wpadek Blizzarda do konta Diablo III i w efekcie końcowym wylądowanie trzeciej odsłony wiekowej serii w tym TOP 10. Nie tylko ja uważam, iż rozgrywka nie spełniła buńczucznych oczekiwań rozleniwionych wiecznym wypatrywaniem na horyzoncie sequela „dwójki”. Całe to psioczenie nie ogranicza się tylko do nieco przesłodzonej oprawy graficznej, kiepskiego III aktu i wielu innych mechanizmów, które nie podpasowały większości weteranów. Mimo wszystko, najnowsze dziecko Blizz sprzedało się w zawrotnej liczbie 6,3 milionów (dane nieco starsze niż sprzed roku) egzemplarzy, przez co twórcy potęgi Warcrafta i Starcrafta ponownie mogą przekładać daty premier i ogłaszać to nieśmiertelnym sloganem „done when it’s done”. Efekty tego widzimy już dziś, albowiem dochodzą słuchy o przesunięciu terminu wydania Projektu Tytan z planowanego 2014 roku na… 2016.
Mass Effect 3
Można zarzucić Electronic Arts, że po przejęciu BioWare nieźle mieszało w procesie produkcji gry. Jednak nikt nie wie, jak było naprawdę, toteż zostańmy przy wersji, że specjalizujące się niegdyś w RPG-ach BioWare, po prostu zboczyło na nie tę ścieżkę, co trzeba. Koniec końców otrzymaliśmy produkt, gdzie dostępne było wybranie jednej z trzech ścieżek przedstawiania fabuły. Dało się także niemal całkowicie usunąć aspekt stricte erpegowy, gdzie wyłącznie chowaliśmy się za osłonami i strzelaliśmy – nawet dialogi zostały w nim ograniczone do minimum. Dobieranie odpowiedniej ekipy w zależności od typu zadania, kierowanie nimi, wydawanie im poleceń? Cóż to? – zapyta tłuściutkie, amerykańskie dziecko.
Nie zmienia to faktu, że finał, który zaserwowali nam deweloperzy, zatrważał nawet zagorzałych fanów tego uniwersum. Petycje do dewelopera o zmianę zakończenia zaowocowały nieco lepszym DLC – całkiem przez przypadek wybuchła burza na temat tego, czy stosownym jest ingerowanie w ukończony już dzieło. Wielu uważa, że nie, gdyż to „artystyczna wizja” projektantów. Też czułbym się oszukanym, gdyby po trylogii wypchanej wyborami i decyzjami, w outro pokazano by mi inny kolor fajerwerków. W zależności do podjętych wyborów moralnych.
Wielu osobom nie spodobało się także zdynamizowanie akcji, przez co sporą część zabawy przesiedzieliśmy za winklem w oczekiwaniu na dogodny moment na oddanie strzału. Świadczy o tym również implementacja trybu mulitplayer, który do tej pory był w jakichkolwiek RPG-ach nie do pomyślenia. Szczerze? Obawiam się „czwórki” – i to bardzo.
Dead Island
Z pewnością pamiętacie fenomenalny zwiastun promujący pierwszą część Dead Island. Po nim liczyłem na pełen napięcia survival horror, gdzie jednak ważna jest wola przetrwania i coś więcej, aniżeli tępe bicie zombie. Przeliczyłem się – nie tylko ja, ale także tysiące graczy na całym świecie.
Deweloperzy pozwolili na kierowanie jedną postacią z czworga ocalałych zarazę dziwnego wirusa na wyspie Banoi. Każda specjalizowała się w innym typie uzbrojenia, przez co ich charaktery znacząco różniły się od siebie. Idąc dalej tym tropem – zdobywaliśmy kolejne poziomy doświadczenia, zbieraliśmy pukawki, uzupełnialiśmy ekwipunek, ale także odbieraliśmy całą masę zadań, za które – naturalnie – wypełnianie nagradzani byliśmy stosowną ilością expa.
W produkcji wrocławskiego studia było co prawda kilka nietrafionych pomysłów, niemniej recenzenci bardzo przychylnym okiem spojrzeli na niewielką ilość niedoróbek technicznych, przez co DI osiągnęło świetną metanotę w wysokości 80 punktów. Cóż, jak już wiemy, Riptide – czyli pewnego rodzaju samodzielny dodatek – tak dobrze sobie nie radzi. Co ciekawe, wspomniane Riptide jest niemal 1:1 klonem poprzedniej gry z tej serii. Oczywiście pomijając nowy teren działań, Palanai (bardziej urokliwa wyspa, niż miało to miejsce w „jedynce”) oraz dodanie nowego bohatera: specjalizującego się w walce wręcz, byłego wojskowego, Johna. Jeśli możemy mówić o najbardziej przecenianej grze tej generacji konsol, to moim zdaniem jest to właśnie pierwsze Dead Island.
Forza Horizon
Skok w bok, jak mawiają zwolennicy serii Forza Motorsport od studia Playground Games. Deweloperzy odeszli od formuły powtarzanej jak mantrę przez tyle lat, a więc ścigania się szybkimi furami po profesjonalnych torach. Jedni uważają to za dobrze wykonaną pracę, ale bez specjalnego polotu. Drudzy narzekają, że jeszcze na Xboksa 360 nie doczekali się pełnoprawnej „piątki”. Gra rzuca nas w sam środek imprezy, gdzieś w stanie Kolorado. Dużo muzyki, pewnie nie mniej alkoholu, ale to zostało pominięte.
Producenci zamiast zamkniętych tras postawili na otwarty świat, co w pewnym sensie im się opłaciło. Teraz swobodnie dobieramy sobie wyścigi w jakich chcemy wziąć udział, słuchamy sporo luźniejszej muzyki, dominują utwory klubowe, zaś w międzyczasie podziwiamy zachody słońca i nieskończone wertepy. Koncepcja niby zacna, niby całkiem trafiona, ale pozostawiająca dziwny niesmak.
Niestety, przy tej całej imprezowej otoczce, ucierpiało kilka mechanizmów za które wszyscy pokochaliśmy Forzę. W tym m.in. system zniszczeń aut. Teraz zderzenie z bandą przy prędkości przekraczające 150 km/h nie skutkuje żadnymi obrażeniami. Ponadto twórcy udostępnili mniej wprawionym graczom możliwość prowadzenia rozgrywki w trybie zręcznościowym z włączonymi wszystkimi wspomagaczami (ABS i takie tam), dzięki czemu nawet największe byczki Ferrari stają się łagodne jak baranki. Oprócz tego straszy niewykorzystany potencjał otwartego świata. Co również powoduje domysły, czy aby to nie miało być jednym z większych DLC do bardzo fajnej „czwórki”.
Prototype
Prototype to jedno z niewielu odstępstw Acti od gier wydawanych „tasiemcowo”. Przy okazji opisywania Call of Duty: Black Ops wspomniałem o tejże taktyce branżowego molocha, także wypuszczenie dzieła Radical Entertainment na rynek było nielichym powodem do radości.
W ramach kupna tego tytułu otrzymywaliśmy nieco przykrótki wątek fabularny, gdzie Alex Mercer – mutant jakich mało – do spółki z nadludzkimi umiejętnościami niszczy Manhattan. Tak to wygląda w dużym skrócie. Przewija się jeszcze wątek jakichś tajnych laboratoriów, policji, a także innych mutantów, więc roboty jest stosunkowo sporo. Do maksymalnej eksploracji gry zachęca również struktura miasta, gdyż nie mamy klasycznego podziału na poszczególne lokacje, a rzucani jesteśmy wprost w sam środek zawieruchy i dowolnie penetrujemy wszystkie dziury.
Alex z racji, iż pewna grupka jajogłowych postanowiła dorobić mu kilka dodatkowych funkcji – w tym skoki na wysokość 30. piętra – może swobodnie buszować po Manhattanie w niemal wszystkich płaszcyznach. Po drodze niszczymy nie tylko wojskowy sprzęt, albowiem morony odziane w zielone kombinezony wytoczą najcięższe działa przeciwko Mercerowi, ale także siedziby mutantów w zainfekowanych dzielnicach metropolii. Miód na serca wszystkich fanów swobodnego buszowania? Wszystko na to wskazywało – niemniej nie obyło się bez wpadek. Straszy niedzisiejsza oprawa graficzna, która „niedzisiejsza” była również podczas premiery, brak klasycznego multika, a przy tym marna ilość zadań do wypełnienia w kampanii singleplayer. Mimo to gracze entuzjastycznie przyjęli Prototype w swoich domach – podobne podejście do dzieła Radical mieli również recenzenci.
Halo 3
Halo to renoma. Halo to klasa światowa. Halo to cudo.
Takie hasła przewijały się – i to niejednokrotnie – przez wszelakie fora dyskusyjne. I nie sposób racji tym osobom, ponieważ kawał historii gier wideo wykreowany przez Bungie dla Microsoftu odniósł niezwykle ogromny sukces. Miliony sprzedanych pudełek, komiksy, filmy, a teraz zapowiedziano serial, który będzie stanowił swoiste wprowadzenie do fabuły piątej odsłony serii – tylko i wyłącznie na Xbox One.
O ile „dwójka” oprócz grywalnej postaci Master Chiefa wprowadzała także Arbitra, to „trójka” jest w pełni poświęcona temu pierwszemu. Ponownie trafiamy na obcą planetą, gdzie musimy powstrzymać rasę Przymierza przed ostateczną zagładą Ziemi i sprzeniewierzeniem wszystkich osiągnięć ludzkiej cywilizacji.
Co by nie mówić, zarówno przeciwnicy jak i zwolennicy tego cyklu w plusach – analogicznie również w minusach – powtarzają niczym mantrę stwierdzenie „stylistyka”. Internet, przez kolejne części Halo, dzielił się na dwa obozy: tych za oprawą w stylu kultowych Power Rangersów, jak i tych przeciw. Trudno się to spierać, wszak to wojna w stylu „GTA jest słabe, bo ma otwarty świat i trzeba ciągle podróżować”.
A o co z grubsza chodzi w tym całym Halo? O prostą wymianę ognia. I to z niekoniecznie myślącymi towarzyszami broni, tak nawiasem mówiąc. „Trójka” jest jeszcze tym rodzajem produkcji, gdzie osławione przez Gears of War chowanie się za osłonami dopiero raczkowało, albo nawet się nie narodziło. Po często otwartych lokacjach mogliśmy śmiało pożyczyć kilka rodzajów maszyn przeciwników, którymi się poruszali, i kontynuować eksplorację planety przy ich użyciu.
Śmiało można rzec, że Halo się albo kocha, albo nienawidzi. I tego się trzymajmy.
The Elder Scrolls V: Skyrim
O, Skyrimie, wielki Skryrimie. Ileż to na twój temat eposów napisano. Ileż łez wylano, ileż chusteczek zmarnowano. Ileż dałeś radości graczom, a dajesz ją do dziś, albowiem nie tylko w grupie znajomych w usłudze Steam widzę wyskakujące co chwilę okienko z komunikatem „xxx gra teraz w: Skyrim”. Nie zaprzeczycie, że to dzieło tak naprawdę nie kończy się po napisach końcowych – mam wrażenie, że to dopiero początek zabawy.
Ważne jest to, że produkcja Bethesdy otrzymała chyba wszystkie branżowe nagrody i statuetki, jakie można było dostać. Jeśli nie, to podzieliła się z The Walking Dead, notabene, gościem dzisiejszego tekstu. RPG roku, jak śmiało okrzyknięto w Internecie, to w istocie, kopalnia wszystkiego co najlepsze. Zwiedzanie nieznanych terenów, walkę na magię i miecze, drzewka rozwoju, do bólu sztampowe questy oraz banalny scenariusz, smoki latające do tyłu (OK., czepiam się, ale tylko dlatego, że spartaczono pewną łatkę na PS3, wynikiem czego było owe zjawisko), a także sporo bugów.
By formalnie przypomnieć, o co chodzi w tej całej fabule, rzucę garścią ogólników: ostatni dovahkiin, zabijanie smoków, przejmowanie ich umiejętności i podziwianie. Podziwianie krajobrazów, bo co złego da się powiedzieć o Skyrim, to nie to, że jest brzydki.
Ale czy to aby nie za mało na tytuł gry A.D. 2011?