The Alan Parsons Project nie jest w Polsce zespołem najbardziej znanym czy cenionym. Szkoda, ponieważ duet ten nagrał kilka ciekawych płyt. Założony został przez Alana Parsonsa i Ericka Woolfsona i w 1976 roku panowie nagrali swoją pierwszą płytę, a rok później krążek o tytule I Robot. Od tego czasu minęło już ponad 35 lat, a my mamy okazję przypomnieć sobie to ciekawe wydawnictwo za sprawą wydania rocznicowego. Zapraszam do recenzji!
Jak wspomniałem na wstępie – chyba mało kto zna w Polsce taki twór jak The Alan ParsonsProject, co jest zabawne, biorąc pod uwagę fakt, że żyjemy w kraju, gdzie każdy musi znać się najlepiej na świecie na Pink Floyd. Alan Parsons jest bowiem współtwórcą(jako inżynier dźwięku) płyty Dark Side of the Moon, dzielił się też z Floydami swoimi pomysłami co do tej płyty. Jest to więc postać bardzo ważna w historii muzyki rockowej, a dokonania jego zespołu artystycznie stoją bardzo wysokim poziomie, czego najlepszym przykładem jest wydana w 1977 roku płyta I Robot(tak, tytuł jest nawiązaniem do genialnej książki Assimova). Jasno pokazała w jaką stronę muzyczną pójdzie zespół i czego można się po nim spodziewać - grupa ta gra rocka progresywnego z dodatkiem elektroniki; połączenie tyle ciekawe, co naprawdę bardzo dobre.
Obecność elektroniki słychać już w pierwszych dźwiękach pierwszej piosenki, I Robot. Jest to kawałek instrumentalny, bez żadnego wiodącego wokalu – jest za to obecny chór. Połączenie dźwięków elektronicznych z chórem wyszło naprawdę intrygująco i dobrze nastraja słuchacza przed resztą płyty. Druga piosenka, zatytułowana I Wouldn’t Want to Be Like You(użyta nawet w GTA V), rozpoczyna się nastrojowym wejściem z wyraźnie słyszalną gitarą rytmiczną i linią basu, by nagle przyśpieszyć i uderzyć z wokalem w słuchacza. Piosenka ta jest naprawdę dobra – ma dobry, „bujający się” rytm, wpadający w ucho refren i niezły wokal. Całość jest trochę funky i brzmi naprawdę znakomicie. Jeszcze lepszy jest następny utwór(mój ulubiony z tej płyty), czyli Some Other Time. Zaczyna się on melancholijnie, od wejścia pianina i gitary, a potem od dodania nastrojowego wokalu. W pewnym momencie zaczyna pojawiać się pewien motyw muzyczny, który będzie wracał przez całą piosenkę, i który bardzo kojarzy mi się z zabiegiem użytym w Summer 68’ Floydów. Jest on bowiem wykonywany na instrumentach dętych, co zwiększa jego powagę, jednocześnie kontrastując z mało patetyczną resztą. Poza tym w tym utworze mamy świetną elektronikę, znakomity refren i bardzo dobrą grę na gitarze – całości słucha się naprawdę genialnie i wraca do niej wielokrotnie. Podobnie jest również z kolejną kompozycją zawartą na tej płycie, czyli Breakdown. Jest ona znakomitym połączeniem elektroniki i rock, na dodatek okraszona znakomicie pasującym wokalem. Całość kończy się epickim występem chóru, co z jednej strony trochę zaskakuje, lecz z drugiej zachwyca. Jeśli ktoś do tej pory miał wątpliwości czy zespół ten jest wart jakiejkolwiek uwagi, po tym kawałku już powinien je porzucić.
Kolejny utwór, Don’t Let It Show jest typowym smętem, ale mającym swój klimat i urok. Otwierają go organy i towarzyszą słuchaczowi przez całą piosenkę. Nie jest to zdecydowanie najmocniejszy moment albumu, ale nie jest też zły, od czasu do czasu można do niego wrócić, szczególnie jeśli ktoś lubuje się w takich smętach. Następna piosenka, The Voice, jest w głównej części instrumentalna i zdecydowanie jest dzieckiem swych czasów – klimat dyskotek lat 70, fryzur afro i dzwonów, został w tej piosence uchwycony idealnie – słuchając jej czułem się, jakbym żył w tych dziwnych(dla mnie) latach XX wieku. Niestety, kolejny utwór, Nucleus, nie jest już tak dobry. Nie można nawet nazwać go przyzwoitym, nie mam pojęcia co on tam robi, na szczęście mija dość szybko i bezboleśnie i płynnie przechodzi w piosenkę zatytułowaną Day After Day(The Show Must Go On). Utwór ten również nie jest jakiś specjalnie niesamowity, lecz w porównaniu do Nucleus może się podobać. Po tym utworze nadchodzi czas na Total Eclipse. Powiem szczerze – jest to jedna z najbardziej gównianych piosenek, jakie kiedykolwiek słyszałem. Całość przypomina melodie z horrorów klasy B, słuchacz odpada już po minucie obcowania z tym – naprawdę nie mam pojęcia kto i dlaczego postanowił to coś umieścić na tej płycie. Ja bym tego nie umieścił. Na żadnej. Nigdy.
Po tym traumatycznym przejściu czeka na słuchacza jeszcze jeden utwór – Genesis CH.1.V32. O nim samym mogę napisać niewiele. Z jednej strony nie zachwyca, z drugiej nie odrzuca – co w porównaniu do Total Eclipse wydaje się wybawieniem.
Reasumując – płyta ta jest niezwykle nierówna. Jej pierwsza część jest naprawdę znakomita, na pięć kawałków jeden jest naprawdę dobry, dwa są bardzo dobre, a dwa – znakomite. Druga połowa płyty zaś to zjazd po równi pochyłej – nie ma tu prawie nic, do czego człowiek chciałby wracać i co mógłby miło wspominać. Dlatego też skupmy się na tym co miłe i przyjemne – czyli na pierwszej połowie. Stanowi ona znakomity mariaż muzyki elektronicznej i rocka, coś co udaje się tylko nielicznym(najlepsi od tego chyba byli panowie z Jon & Vangelis, ale The Alan Parsons Project bardzo daleko w tyle nie zostają) i tylko najlepszym.
Jest to wydanie rocznicowe, szumnie nazwane Legacy i charakteryzuje się dodatkowym krążkiem z dodatkami, takimi jaki inna wersja Some Other Time czy reklamami radiowymi albumu. Wydanie to można nabyć na CD i na winylu, standardowo już chyba, tłoczonym w wersji 180-gramowej, która charakteryzuje się przyzwoitą jakością dźwięku. Można też oczywiście nabyć podstawowy album, który powinien kosztować odrobinę mniej, ale uważam, że nie ma co żałować pieniędzy na ten album – pierwsza jego połowa na długo bowiem zagości w Waszych odtwarzaczach.
Poprzednie recenzje:
Megadeth - Super Collider: https://gameplay.pl/news.asp?ID=80702
Deep Purple - Now What ?!: https://gameplay.pl/news.asp?ID=80534
Dream Theater - Dream Theater: https://gameplay.pl/news.asp?ID=80403