Najlepszy film Christophera Nolana? - recenzja Tenet
Niewidzialny człowiek - recenzja filmu
Długi tytuł, średnia zawartość - recenzja filmu "Ptaki nocy"
Recenzja filmu Terminator: Mroczne przeznaczenie - to nie jest film dla fanów dzieł Jamesa Camerona
Bez Michaela Baya może być lepiej! - recenzja filmu Bumblebee
Kontynuacja w rytmie dubstepu - recenzja filmu Deadpool 2
Apache: Air Assault to mój cichy faworyt na listopadową niespodziankę. W ciągu najbliższych 30 dni mamy od groma ciekawych premier, w każdym niemal gatunku. Duchowy następca Desert Strike wydaje się być tym, czego oczekuję od gry zręcznościowej. Zacznijmy jednak od pewnego faktu. Apache: Air Assault tworzony jest przez to same studio, które solidnie spisało się przy konsolowym Ił-2 Sturmovik. To budzi we mnie niemały entuzjazm, przynajmniej o sam aspekt mechaniki rozgrywki nie muszę się martwić. Po drugie, gra hula na całkiem sprawnym silniku. Mapki nie mają być wcale takie małe, a jakość tekstur daleka od drugiej ligi. Będzie na co popatrzeć.
Seria Hawx nie przypadła mi do gustu. Działo się tam po prostu zbyt wiele wyssanych z palca fantasty cyrków. Chaos, zniszczenie, samoloty wystrzeliwujące setki rakiet w ciagu 5 minut... Nie strawiłem tego. Z Apachem nie musi być wcale lepiej, ale przynajmniej w jednej kategorii przebije słynną markę Ubisoftu, a mianowicie przejrzystości rozgrywki. Spójrzcie na poniższy materiał prezentujący fragmenty 3 misji. Miód malina jak dla mnie. Szczególnie część z eliminacją wrogów w Mogadishu przy użyciu termowizji wygląda znakomicie. Twórcy silnie kreują grę jako złoty środek między oczekiwaniami fanów symulacji, a arcade. Za pomocą kilku opcji będziemy w stanie przeistoczyć Apache: Air Assault w hardkor niezdolny do opanowania za pomocą klawiatury i myszki. Z drugiej strony nie zabraknie ułatwiaczy degradujących gameplay do miana wspomnianej przeze mnie zręcznościówki. Dokładając do tego multiplayer dla maksymalnie 4 osób w trybie kooperacji (przy czym developer wprowadzi możliwość grania we dwójkę przy jednym kompie/konsoli) grzechem będzie nawet nie spróbować.
Jeśli ktoś myślał, że Uwe Boll wybrał się na wakacje - jest w błędzie. Dowód? Na dniach dzielny Niemiec zakończył produkcję pt. Auschwitz, montuje ponadto trzecią część Bloodrayne, a w międzyczasie (kiedy on znajduje na to wszystko dodatkowe godziny?) przygotowuje jego komediowy spin-off. Brutalną i żądną krwi wampirzycę zastąpi Blubberella - ofiara amerykańskiej diety-cud.
Według ostatnich plotek Blubberella ma być krwawą satyrą z domieszką campu. Zresztą patrząc na powyższy plakat nic innego nie przychodzi mi do głowy. Czy słynny doktor z Welmerskirchen po ostatniej, delikatnej tendencji zwyżkowej (Darfur i Rampage to naprawde nie są złe filmy!) wraca do tworzenia nieoglądalnej chałtury? Czy może mamy do czynienia z w pełni autorskim projektem, świadomym swojego kiczu? Odpowiedź poznamy prawdopodobnie w przyszłym roku, gdyż tempo prac Bolla jest równie szatańskie co jego hobby.
UVI zdążył napisać, że New Vegas go wessało. Ja dodam od siebie coś więcej - Obsidian stworzył prawdopodobnie jedną z najbardziej klimatycznych produkcji cRPG tej dekady. Można oczywiście ganić silnik gry za takie, a nie inne "foszki", które pojawiają się na każdym kroku. Nie można jednak nowemu Falloutowi odmówić dwóch rzeczy - atmosfery pustki oraz społecznego wynaturzenia. Te dwie przenikające przez siebie cechy powodują, że gracz nie tylko wciąga się w świat i realia pustyni Mojave. On tym żyje, daje się ponieść emocjom. Takim no... ludzkim. Jest to jedyna produkcja, w której czuję krew wylaną na piaskach zwiedzanej lokacji. Na każdym kroku widać, że przeszłość tego miejsca zamyka się w jednym słowie - wojna.
Do końca roku jeszcze nieco ponad 60 dni, ale chcę być pierwszy. Chcę wytyczyć szlaki myślowe, zaognić wygaszone nieco spory, sprowokować do dyskusji. Poniżej znajdziecie mój prywatny ranking najbardziej oczekiwanych gier PC, które - mam nadzieję - pojawią się w 2011 roku. Wybór jest naturalnie subiektywny, w większości przypadków pomijający tak ważny aspekt produkcji jakim jest decyzja wydawcy, stan obecny gry itp. Zachęcam do komentowania mojej listy, jak również do ujawnienia swojej ;) Jesteście gotowi? No to ruszamy.
10. Dead Space 2 - sequel uznanego horroru science-fiction wymieszanego z akcją. Na pudełku powinni dopisać "grać samemu, w słuchawkach, w ciemnym pokoju", a w wymaganiach "2 opakowania Pampersów". Mam nadzieję, że nie będzie to nadmierny przerost formy nad treścią i jednak Dead Space 2 będzie kosić mózgi klimatem, a nie bezsensowną jatką.
Pod koniec grudnia do polskich kin trafi kontynuacja hitu science-fiction sprzed 28 lat, czyli Tron: Dziedzictwo. Studio Disney wyszło z prostego założenia, iż należy atmosferę przed premierą jeszcze podgrzać. Stąd pomysł, iż to właśnie gra będzie czymś, co przyciągnie dodatkowych widzów. Tron Evolution to kolejna propozycja dla miłośników filmowych licencji rozgrywających się na ekranie monitora (i telewizora:)). Czy Ewolucja będzie warta świeczki? Propaganda Games, znana wcześniej ze średniackiego Turoka, stara się jednak robić dobre wrażenie i stawia na gwiazdy. Głosy bohaterom podkładają nie byle jakie osobistości:
- Olivia Wilde (Tron: Dziedzictwo, Year One)
- James Frain (True Blood, Dynastia Tudorów)
- Bruce Boxleitner (Tron, Tron Dziedzictwo)
- Jensen Ackles (Tajemnice Smallville, Supernatural)
- John Glover (Tajemnice Smallville, Robocop 2)
Jest dobrze, nawet bardzo dobrze. Materiał ukazujący zakulisowe prace nad nagraniami dialogów zdaje się rozwiewać moje obawy o warstwę audio.
Cześć graczu. Chciałbym się zabawić. Przed Tobą ostateczna decyzja. Na stole leży 50 złotych, możesz je wziąć, schować do kieszeni i nikt Ci nie będzie tego wypominać. Możesz również zakupić grę Piła na PC, pokatować się drewnianym gameplayem, a następnie ostrzec resztę. Albo cierpisz Ty, albo tysiące nieuświadomionych. Wybieraj.
Piła to przykład gry koncertowo uwalonej od A do R, bo jednak kilka elementów prezentuje się całkiem udanie. Ogólnie zaskakuje tu pomysł, który o dziwo nie wyewoluował w kierunku czegoś poza kategoriami charakterystycznymi dla filmowej serii. W skrócie: zostaliśmy uwięzieni w opuszczonym psychiatryku, a może inaczej, prywatnym folwarku Jigsawa. Naszym zadaniem jest:
a) wydostanie się żywym z tego miejsca
b) poznanie PRAWDY
Nie sądziłem, że to kiedyś napiszę, ale nowy James Bond aka Blood Stone może nieźle zamieszać na rynku. Wnioskuję to po poniższym materiale, ukazującym etapy pościgowe zawarte w grze. Nie ukrywam, iż brak kolejnego filmu, a przede wszystkim jakichkolwiek planów produkcyjnych martwi (studio MGM zbankrutowało). Stąd moje wyraźne zainteresowanie tematem Blood Stone. Być może wyjdzie to produkcji Bizarre Creations na dobre, w końcu robienie czegoś akurat pod premierę filmu nie wyszło jeszcze nikomu na dobre. A tu proszę - może się urodzić z tego całkiem ciekawa akcyjka, na dodatek z charakterystycznym, menelskim imagem Daniela Craiga. Twórcom Project Gotham Racing i Blura akurat ten element może się udać. Oby tak samo przyłożyli się do strzelania, mordobicia (o nim już pisał Jiker) i skradania. Blood Stone wkroczy do sklepów już za nieco ponad 2 tygodnie.
Był już Wirujący seks, Elektroniczny morderca, Orbitowanie bez cukru i Boski chillout. Do grona spaczonych tłumaczeń polskich dystrybutorów zapewne niedługo trafi Precious: Based on the Novel Push by Sapphire. Tytuł bądź co bądź skomplikowany, bo długi, a osoba, która nie widziała filmu na oczy zapewne nie skojarzy co to/kto to jest Precious. Dlatego z tego miejsca chciałbym pomachać tłumaczom i pogratulować niewiarygodnej wręcz logiki, a może i wyobaźni. Druga sprawa - to kolejny film, który trafia do polskich kin kilkanaście miesięcy po premierze w USA. To szmat czasu. Czy tylko ja uważam, iż jest to dziwny zabieg mający udowodnić widowni, że absolutnie nie ma się o co martwić i każdy Oskarowy hit zostanie u Nas wyświetlony? Prędzej czy później. Ze swojej strony dodam, iż Precious to przereklamowana kiszka, którą promuje nazwisko Ophry Winfrey i chyba tylko dlatego, ten obraz dostał tyle nagród. Dobra, chcesz wiedzieć jak Nasi przetłumaczyli angielski tytuł? Oto oficjalny, polski plakat:
W ramach przed-falloutowego podniecenia postanowiłem sprawdzić jak z tworzeniem kolejnych części słynnych epopei cRPG radzi sobie Obsidian. W tym celu zakupiłem kilkanaście dni temu drugą część KOTORa (mogę to napisać - NARESZCIE!), zainstalowałem (4 płyty CD?!? Czemu nikt tego nie wydał jeszcze na DVD?) i odpaliłem. Mając w pamięci rewelacyjne wspomnienia przy kontakcie z "jedynką" oczekiwałem - skromne pisząc - sporej dawki epy. No i Mocy. Bo Moc najważniejsza jest, jak to mawiał mistrz Yoda.
Obsidian miał trudne zadanie. Zmierzyć się z legendą Knights of the Old Republic to jedno, dorównanie jej to drugie, a przegonić oryginał to trzecie. Stety, debiutujące wówczas studio zagrało maksymalnie bezpiecznie, oddając w ręce użytlowników niby kontynuację, ale z potężną dawką copy&paste oraz masą dziwnych rozwiązań fabularnych. Niby jest fajnie, ale zawsze mogłoby być lepiej, nie? Ale do rzeczy.
Kto liznął na poważnie pecetowego Battlefielda ten wie, że najlepszym odcinkiem serii jest modyfikacja o nazwie Project Reality. Nie tam żadne Bad Company 2 z trylionem bunnyhopperów, święcącą się jak choinka bożonarodzeniowa grafiką i setkami rankingów wprawiających ludzi w kompleksy. To, co ekipa Black Sand Studios odwaliła z pozornie "hardcoded engine" drugiej części słynnego shootera zasługuje na najwyższe laury. Są modyfikacje, które zmieniają postać gry o 180 stopni i prezentują się *nawet* okazale. Project Reality do nich nie należy, to niemal oddzielna produkcja, w której rozgrywka toczy się wg innych zasad. Oczywiście pewnych rzeczy oszukać się nie da np. oprawa graficzna trąci delikatnie myszką, ale nie samą grafą człek żyje, zwłaszcza, gdy ma sprzęt z poprzedniej epoki.
Najprościej ujmując PR zmienia BF2 w hardkorowego, przepełnionego drużynowym duchem, symulatora militarnego w systemie PvP. To nie ArmA 2 z ACE (notabene PR tworzony jest również pod produkcję BiSu), choć obie pozycje mają kilka punktów stycznych. Mod bardzo silnie stawia na zależności między klasami żołnierzy oraz teamwork między składami (tu niestety nie udało się przełamać wady podstawki, czyli maksymalnie 6 graczy w jednym teamie). Całość opiera się na ciągłym planowaniu i analizowaniu - gdzie jest wróg, gdzie ruszyć z podopiecznymi, jak odeprzeć atak, gdzie zbudować posterunek, jaką specjalizację wybrać itd. Pomyślność całej operacji zależy w dużej mierze od poprawnego odczytania zamiarów przeciwnika. Nie pomylę się za wiele jeśli napiszę, że lider drużyny w Project Reality to najważniejsza klasa w strzelaninach multiplayerowych ever. Ale dowódca nie mógłby wydawać dobrych rozkazów bez dobrego wsparcia itd. Dochodzą do tego przefantastyczne mapy, których prosta konstrukcja doprowadza do niemal orgazmicznych wymian ognia między przeciwnymi frakcjami. Pomimo spowolnionej dynamiki nie można nigdy spać spokojnie, a nuż w pobliskich krzakach czeka talibski (mod nazywa wszystko po imieniu:)) oddział elitarnych samobójców gotowych zniszczyć amerykańską kolumnę, jadącą w strategiczne miejsce.
Mam słabość do takich reklam, bo raz, że przypominają bezkresne lata dzieciństwa i jarania się filmami na VHS. A dwa, że do pewnych aktorów mam po prostu... słabość. Jednym z nich jest niezniszczalny Michael J. Fox - jeden z tych, którym się w życiu (choroba) nie udało. Szczyt formy osiągnął za młodu w kultowej trylogii Roberta Zemeckisa, gdzie jako Marty McFly fruwał swoim Deloryanem w przeszłość i w przyszłość naprawiając błędy młodości swojego ojca i nie tylko. Powrót do przeszłości należy do moich ulubionych filmów. Ale przejdźmy do rzeczy, czyli reklamy Scream Awards. Kapitalny remake (???) trailera pierwszej części...tylko bohater jakiś starszy. Oj powiało sentymentem...
Medal of Honor naprężył swoje muskuły i przegrał. Okazał się cherlawym nubkiem, który szoruje buty lepszym. Jedyny argument, którym mógł powalczyć z Black Ops - chodzi tu o datę premiery - przestał w tej chwili mieć jakiekolwiek znaczenie. Nawet jeśli nowe dzieło Treyarch nie spełni pokładanych w nim oczekiwań (a raczej na to się nie zanosi), to tej jesieni przynajmniej jeden z dwójki wielkich shooterów z pewnością pozostanie w cieniu. EA miało kasę i ludzi, wydawałoby się dwa najważniejsze czynniki do stworzenia hitu. I nie potrafiło tego przekuć na sukces.
W rezultacie wyszedł taki mały koszmarek, w który prawdopodobnie zagram kiedyś, z ciekawości. Może nawet szybciej, bo korci mnie, aby po czymś pojechać. Szatański charakterek się odzywa, heh. Wracając jednak do nowego MoHa - nie uważacie, że 4 godziny potrzebne na przejście całości to delikatne przegięcie? MW2 nie był wprawdzie epopeją, ale przynajmniej gwarantował te 120 gratisowych minut czystej rzezi więcej. Bezsens i jakiekolwiek oderwanie od militarnych realiów produktu Infinity Ward (Rosjanie biegający ze Steyrami to niesmaczny żart) pozostawiam bez komentarza. Ale 4 godziny? Ludzie, ile zajmie przejście tego czegoś, gdy wyuczymy się skryptów na pamięć? Godzinkę? MoH okazuje się być mikroskopijnym tytułem. 120 złotych wolę wydać na coś lepszego. Kto wie, może na konkurencyjny tytuł:)
Jak dowiedziała się "pachnąca kurczakiem" Dorota Wellman - prowadząca Dzień dobry TVN - znana polska piosenkarka, której największy sukces opijamy już 16 lat, czyli Edyta Górniak wystąpi w najnowszej odsłonie Guitar Hero! Szok, niedowierzanie, tłumy mdleją, każuale na gwałt składają preordery, fani już sobie wyobrażają Edytę obok rockowych tuzów. Hmmm, tylko że przypomina mi to pewien stary, ale jary dowcip z radia Erewań mówiący, że na Placu Czerwonym rozdają rowery. A okazało się, że nie rozdają, tylko kradną. I nie rowery, ale zegarki.
Oczywiście szary Kowalski nawet nie wie, co to jest Guitar Hero, więc machnie na całą sprawę ręką i przyzna Wellmanowej rację, po czym zaparzy trzecią herbatę. Rozumiem również Wellman, widząc jakieś tam spadające kółeczka w różnych kolorach, które wyznaczają rytm... no jak byk podobne do Guitar Hero i w sumie fajnie, że taka wakacyjna dziennikarka kojarzy hicior sporego kalibru. Ale! Kojarzenie faktów to jedno, a rzetelność to drugie. 15 sekund w Googlu mówi w zasadzie wszystko - Edyta Górniak nie ma nic wspólnego z Guitar Hero. Za to, jak dowiedzieliśmy się w ostatnich dniach popularna piosenkarka wystąpi w Music Master Chopin! Różnica niby niewielka - tu i tu stuka się w jakieś klawisze i zdobywa punkty. Kierując się tą pokrętną logiką można dojść do wniosku, iż ludzie grający w Dooma, grali też w Unreala, Half-Life 2 czy Halo. W końcu w każdej z tych pozycji strzela się do wrogów.
Rynek się spasł. Taka moja opinia. Nie ma tygodnia, aby jakaś gra nie dostała przypadkiem mniej niż 90% (dlatego tak lubię pisać na GOLu - Ci mają przynajmniej umiar:)). W plusach tradycyjnie "super grafa", "grywalność" i stos mniej lub bardziej wytartych określeń mówiących jednym "Weź idź do sklepu i kup!", a drugim "Poczekaj miesiąc, konkurencja i tak pozamiata". I wtedy gracz czuje się zblazowany i zmieszany, bo nie wie czy opróżnić portfel, czy czekać na lepsze.
Pewne jest jedno - era gier długowiecznych przechodzi powoli do lamusa. Bo rynek się spasł! Rzekłem. Dzisiaj dominuje marketingowe gadanie, które powoli przeradza się w komizm najgorszej postaci. Podszyte chęcia zarobku (a jakże) peany pijarowców ukrywających się pod mało charakterystycznymi nickami (a jakże) doprowadzają do płączu jednych i uśmiechów drugich (a jakże). Mechanizm jest prosty - pompujemy 10 milionów dolarów w grę, robimy ją dwa lata, wycinamy kilka elementów, aby później sprzedać to jako DLC, następnie promujemy ile się da, liczymy sprzedaż i zabieramy się do kolejnej roboty. I tak w kółko Macieju.
Ludzie, trzymajcie mnie! Jakby ktoś rok temu powiedział, że najnowsze przygody Freddy'ego Kruegera będą nudne jak Klan i równie pasjonujące co produkcje studia Asylum rzuciłbym go miską z wypełnioną po brzegi owsianką. Po 12 miesiącach przyznałbym się do błędu i wyprał delikwentowi koszulę, ale fakt faktem - niesmak pozostaje.
Moda na rimejki klasycznych horrorów zaczyna mnie porządnie irytować. Na dziesięć filmów siedem to totalna lipa, dwa to przeciętniaki, a jeden w sumie da radę obejrzeć (w zeszłym roku był to Ostatni dom po lewej). Koszmar z Ulicy Wiązów Samuela Bayera mieści się niestety w pierwszej grupie. Tym filmem rządzi kwas i nieporozumienie, na przemian z brakiem klimatu.
Nie jestem zwolennikiem speedrunów, gdyż pokazują zazwyczaj moje ulubione gry w niekorzystnym świetle. W większości opierają się na programistycznych dziurach, lukach, nie mają żadnego związku z typowym graniem czy czerpaniem przyjemności. Kiedy widzę jak jakiś cwaniak przechodzi w 15 minut tytuł, w który zagrywałem się miesiącami ciśnienie mi skacze do niepokojących wartości. Jest jednak druga strona medalu, a jest nią szacunek.
Szanuję takich cwaniaków, bo poświęcili cenny czas na masterowanie swoich umiejętności. To równeż dowód na to, iż ten osobnik zna znacznie lepiej grę ode mnie, na jej punkcie jest wyjątkowo rąbnięty. Dotyczy to zwłaszcza wszelkiej maści cRPGów, które niosą w sobie przecież tony danych, które w trakcie rozgrywki trzeba analizować, a przynajmniej je zauważyć. Speedruny będą dla mnie zawsze taką ciekawostką, nawet powodem do drwin z ludzi twierdzących, że kiedyś gry były dłuższe (bo były! Sam tak uważam!). Kilka z nich na pewno warto obadać, aczkolwiek ostrzegam - zawierają one spojlery!