Krótsza czasem znaczy lepsza – recenzja Uncharted: Zaginione Dziedzictwo
Grałem już w Uncharted: Zaginione Dziedzictwo / wrażenia z pokazu
Podsumowanie E3 2017 – szału nie było, ale Ubisoft i Nintendo zarządzili
Call of Duty Black Ops III: Zombies Chronicles - przyjemna sentymentalna wycieczka
Grałem w Farpoint... i nowy kontroler do PS VR jest niesamowity
Prey – cudowne dziecko Bioshocka, System Shocka i Half-Life’a
W drugim odcinku cyklu, którego ideą jest przybliżenie Wam różnych mniej lub bardziej znanych postaci, publikujących w sieci materiały wideo na temat gier, przyjrzymy się twórcy mało znanemu, lecz obdarzonemu mocą unikalnego poczucia humoru. Z pewnością natknęliście się kiedyś na Pegasusa, czyli podróbkę japońskiego Famicoma, którego odpowiednikiem na zachodzie był Nintendo Entertainment System, stworzoną przez naszych sąsiadów zza wschodniej granicy. Większość z nas wiąże z tym sprzętem bardzo ciepłe wspomnienia, zachowane w pamięci z dopiskiem „pikseloza z sercem i klimatem”. Co jednak zrobić, jeśli w dobie rozdzielczości HD na rynku wciąż sprzedawane są konsole będące imitacją wspomnianego Pegasusa? Określenie podróbka podróbki brzmi dość zabawnie i taki jest właśnie program „Gówna Świata,” w którym niestrudzony Matzieq testuje te wspaniałe cuda rodem z Chin.
Świat podporządkowany interesom wielkich międzynarodowych korporacji. Ludzie żyjący w olbrzymich, wielopoziomowych miastach, gdzie znakomitą większość stanowią slumsy pełne przestępców, bezdomnych i narkomanów. Środowisko naturalne ulega coraz większej degradacji, a lista wymierających gatunków zwierząt dramatycznie się powiększa. Człowiek zaś przestaje mieć dla kogokolwiek znaczenie. Dopóki jest przydatny i umie walczyć o swoje, ma szansę przeżyć. W innym wypadku ląduje tam, gdzie stara i zużyta elektronika – na śmietniku. Z tej szarej i przygnębiającej rzeczywistości wielu próbuje odnaleźć drogę ucieczki. Sięgają więc po używki, a najpowszechniejszą z nich jest globalna sieć. Wystarczy wyposażyć się w byle antyczny sprzęt, by móc zagłębić się w wirtualną rzeczywistość. Prawdziwy alternatywny świat, pełen kolorów i fascynujących kształtów, rządzący się swoimi prawami z dala od zgiełku dnia codziennego...
Brzmi znajomo? Wbrew pozorom niniejszy wstęp nie jest opisem współczesności, w której wszyscy żyjemy. To literacka fikcja; kanon gatunku zwanego cyberpunkiem, który narodził się w latach osiemdziesiątych ubiegłego stulecia. Już 26 sierpnia odbędzie się premiera "Deus Ex: Human Revolution", czyli kontynuacji prawdpodobnie najlepszej serii gier utrzymanej w cyberpunkowych realiach. Zanim zagłębimy się w świat nowej produkcji Eidos warto dowiedzieć się, jak prezentują się jego korzenie. Zapraszam Was w fascynującą podróż w realia dystopijnej przyszłości, podczas której będziecie mogli poznać historię nurtu wraz ze wszystkimi jego składowymi, z oczywistym wyróżnieniem tego co nas wszystkich najbardziej interesuje, czyli gier.
Pod moim wczorajszym wpisem „Pytanie otwarte: Czy gry wideo mogą nas czegoś nauczyć?” pojawił się bardzo konstruktywny komentarz od Seraf.a, który zwrócił mi uwagę, że próbuję doprawiać mediom rogi, ponieważ wypełniają swój obowiązek dostarczając informacji na temat Andersa Breivika, w tym również jego hobby, którym m.in. było granie. Żywię nadzieję, że moja obszerna odpowiedź pod tekstem wyjaśniła moje intencje, które dalekie były od bronienia gier za wszelką cenę i oczerniania mediów. Dlaczego do tego nawiązuję? Ponieważ dziś rano ujrzałem na jednym z polskich serwisów informacyjnych smutną informację, w której pierwsze zdanie bijące po oczach już z poziomu głównej strony informuje, że trzynastoletnia dziewczynka zmarła na zawał po grze na konsoli Xbox. Siłą rzeczy kliknąłem i oto czego się dowiedziałem...
W ciągu ostatnich kilku dni w świetle tragicznych wydarzeń w Norwegii rozgorzała dyskusja na temat tego, czy gry mogą mieć wpływ na psychikę graczy oraz jak silnie na nią oddziałują. Media głównego nurtu w doniesieniach na temat Andersa Breivika, czyli sprawcy masakry powtarzały dość często informacje zaczerpnięte z jego profilu na Facebooku, a wśród nich również to, że lubi grać w „World of Warcraft” i „Call of Duty: Modern Warfare 2”. Z opublikowanego w sieci manifestu wynika również, że morderca uważał sieciowe rozgrywki w popularnej strzelaninie za swoisty trening bojowy, pozwalający przećwiczyć i przeanalizować zachowania na polu bitwy. W przypadku tego tytułu brzmi to nieco absurdalnie ze względu na nieco zręcznościowy model rozgrywki, lecz wobec skali tragedii, która wydarzyła się w zeszły piątek, temat został dość mocno nagłośniony. Choć publiczna nagonka na gry wideo z paleniem pudełek przed sklepami nam nie grozi, warto zastanowić się nad tym problemem szerzej. To zrozumiałe, że jako gracze obawiamy się takiej sytuacji, ale warto wspomnieć, że jeśli media zaczną krucjatę przeciwko grom, jako symulatorom zamachów na ludzkie życie, wykażą się hipokryzją. A dlaczego tak uważam przeczytacie poniżej.
Wprawdzie obiecywałem Wam kolejne części materiału z „Alone in the Dark”, jednak mroczne macki Cthulhu czynią wszelkie możliwe zło, by nagranie mojego szczęśliwego opuszczenia nawiedzonej rezydencji nie znalazło się w necie. Najpierw były problemy z dźwiękiem, a teraz okazało się, że wideo jest uszkodzone i żaden edytor nie chce go przyjąć. Będę zatem musiał nagrać wszystko jeszcze raz, a w międzyczasie proponuję zapoznanie się z kolejnym kultowym klasykiem, ponownie od niezastąpionej ekipy z Id Software. Przed Wami „Doom 2”, czyli pierwszoosobowa strzelanina z piekła rodem; prawdziwy kamień milowy gatunku.
Jednym z moich ulubionych typów wpisów na blogach, które przeglądam jest tzw. „jak nas znajdują”, czyli lista najbardziej kuriozalnych haseł dzięki którym poczciwy wujek Google wyświetla daną stronę w swoich mechanizmach wyszukiwania. Ponad dwa tygodnie temu zdecydowałem się zainstalować skrypt do Analytics tutaj u siebie na Gameplayu, ponieważ dochodziły mnie słuchy, że mój wpis będący odpowiedzią na artykuł Wojciecha Wencla z „Gościa Niedzielnego” trafił w różne miejsca sieci. I faktycznie, przekierowania były dosyć ciekawe, ale prawdziwą sensacją okazuje się stale powiększająca się lista haseł, dzięki którym spragnieni około-growej wiedzy internauci trafiają pod moje wirtualne strzechy. Postanowiłem się nią z Wami podzielić, wraz ze stosownym komentarzem.
Po nieco dłuższej przerwie pragnę zaprezentować Wam kontynuację jednej z moich ulubionych gier, czyli „Wolfensteina 3D”. Legendarna Włócznia Przeznaczenia, czyli broń, którą rzymski legionista Kasjusz (po przyjęciu chrztu przemianowany na Longinusa) zadał ostateczny śmiertelny cios Jezusowi Chrystusowi, znajduje się w posiadaniu niemieckich nazistów. Legenda głosi, że pozwala ona na wyleczenie wszelkich ran, dlatego należy odbić ją z rąk hitlerowców. Może to oczywiście zrobić tylko jeden człowiek, nikt inny niż słynny B.J. Blazkowicz. W materiale pokazałem również dwa poziomy z pewnych tytułów związanych z marką „Wolfenstein”, o których wielu graczy nie wie, bądź nie pamięta. Zapraszam serdecznie do oglądania!
Jeśli miałbym wymienić jeden rodzaj fikcyjnej rzeczywistości, której musiałbym pozostać wierny do końca życia i czytać, oglądać, grać w gry utrzymane tylko i wyłącznie w jej klimacie, bez wahania mogę odpowiedzieć, że byłby to Cyberpunk. Sierpień bieżącego roku przejdzie do historii wśród fanów dystopijnej futurystycznej rzeczywistości jako miesiąc, w którym ukaże się najprawdopodobniej najdoskonalsza gra osadzona w jej realiach, jaka kiedykolwiek powstała, a na pewno najbardziej klimatyczna. Mowa oczywiście o tytule „Deus Ex: Human Revolution”, którego najnowszy zwiastun pojawił się wczoraj w sieci. Obejrzyjcie koniecznie, gdyż jest to prawdziwy majstersztyk przesiąknięty cyberpunkową atmosferą znaną z książek Williama Gibsona.
Kilka lat temu nikt nie spodziewał się, że wprowadzona w życie przez Microsoft idea zbierania przez graczy z całego świata wirtualnych punktów, mających pokazać ich poziom zdolności i zaangażowania w granie, odmieni elektroniczną rozrywkę na zawsze. Za osiągnięcia, zwane również „aczikami” lub po prostu achievementami nie dostajemy żadnych namacalnych nagród. Nie możemy wymienić ich na wirtualną walutę by kupować nowe gry lub chociaż wirtualne ozdoby interfejsu swojej konsoli. Pozwalają one jedynie (i aż) na pokazanie innym graczom, że znamy się na rzeczy. Zyskujemy idealny dowód na to kto jest „pro” a kto „noobem”, a nasze ego jest łechtane za każdym razem gdy na ekranie wyskakuje powiadomienie o wypełnieniu kolejnego zadania i otrzymaniu wirtualnej nagrody. Ostatnio przyszło mi grać w sporo starszych tytułów, które – o zgrozo! – trofeów i osiągnięć nie posiadają. Bawiłem się przy nich znakomicie, czując przy tym całkowite odprężenie. Zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem świadomość istnienia punktów do zdobycia nie jest swojego rodzaju ograniczeniem, które psuje mi czystą przyjemność z rozgrywki. Postanowiłem zastanowić się nad tym zjawiskiem, a Wam Drodzy Czytelnicy zadać pytanie; czy uważacie, że osiągnięcia i trofea wnoszą do gier coś pozytywnego, czy raczej zdarzało się Wam, że nastawienie na zdobywanie ich psuło zabawę?
Wszyscy są w szoku. Nikt nie spodziewał się takiej regularności. Oto przed Wami kolejny odcinek Retro Gaming, w którym nadal rozkładamy na części pierwsze dziadka gatunku survival horror, czyli „Alone in the Dark”. Co ciekawego spotka nas tym razem w mrocznej rezydencji opanowanej przez zło wcielone? Odwiedzimy słynnego „Potwora z Wanny”, golniemy sobie kolejkę, zaserwujemy mieszkańcom domostwa zupę, stoczymy pojedynek z piratem (takim z Karaibów, nie komputerowym), posłuchamy muzyki naszego rodaka Fryderyka Chopina(!), postrzelamy z łuku... Atrakcji jest sporo, zatem zapraszam Was serdecznie do oglądania.
To było do przewidzenia: dwie legendarne platformówki z serii „Prince of Persia”, następnie dziadek wszystkich rasowych FPSów, czyli „Wolfenstein”, może-nie-tak-bardzo-epicka gra ze Snoopym, a dziś przyszedł czas na króla survival horrorów i jedną z najlepszych gier nawiązujących do książek H.P. Lovecrafta w jednym. Panie i Panowie, przed Wami „Samotny w Ciemnościach”, czyli „Alone in the Dark”. Zapraszam gorąco do zapoznania się z tym materiałem, bo powstawał w niezwykłych bólach – programy do zgrywania rozgrywki nie lubią się z niektórymi tytułami odpalanymi pod DosBoxem.
Przyznam szczerze, że dość długo się zastanawiałem, czy niniejszy tekst w ogóle powinien powstać, z racji burzy, która powstała wokół tematu książki „Wybuchające Beczki” Krzysztofa Gonciarza i wymiany zdań pomiędzy autorem, a Von Zay’em, która została dokonana na YouTube. Obserwując komentarze pod nagraniami oraz wątek założony na forum Gry Online zauważyłem pojawiające się stwierdzenie, że gry wideo to tylko prosta rozrywka niewarta analizowania, a już na pewno nie jest godnym tematem do napisania książki. Poniższy tekst nie dotyczy treści i jakości „Beczek”, czy poparcia stanowiska zwolenników lub przeciwników tej lektury. Jako gracz szanujący ideę bycia świadomym nabywcą i człowiekiem cieszącym się kulturą masową XXI wieku, pragnę pokazać Wam, dlaczego warto się na niej znać, włącznie z elektroniczną rozrywką, która jest jednym z jej elementów.
Gatunek RPG uważałem zawsze za jeden z najpiękniejszych i najciekawszych z szerokiego wyboru, jaki oferują nam gry wideo. Już sama jego nazwa, czyli Role-Playing Game (Gra w Odgrywanie Ról) sugeruje, że mamy do czynienia z tworem, który angażuje naszą wyobraźnię. Odrzucając złośliwe komentarze na temat zarośniętych geeków rzucających w półmroku wielościennymi kośćmi trzeba przyznać, że zazwyczaj to właśnie gry RPG są najczęściej przytaczane, jako przykłady tytułów ambitnych i niejednokrotnie potrafiących chwycić odbiorcę za serce. Sam, choć potrafię czerpać radość ze znakomitej większości gatunków gier wideo, uważam RPG za jeden ze swoich ulubionych. Tymczasem nawet teraz, z głowy potrafię wymienić kilkadziesiąt absurdów i nieścisłości, które powodują, że te wszystkie fantastyczne światy stają się sztuczne i groteskowe. Takich list pojawiło się w sieci już kilka, ale ponieważ ostatnio ogrywam kilka fajnych RPG, postanowiłem spróbować stworzyć swoją. Z przymrużeniem oka i na wesoło, zapraszam Was do przeglądu swojej listy.
Ciąg dalszy rozkładania gier pana Jordana Mechnera na czynniki pierwsze. Dziś zapraszam Was do obejrzenia moich zmagań z drugą częścią kultowej serii „Prince of Persia”. Rozgrywka lepiej poprowadzona niż podczas nagrywania materiału dedykowanego pierwszej części, a przyznam szczerze, że momentami łatwo nie było. „Prince of Persia 2” to wyjątkowa przygoda w klimatach bliskich „Baśniom tysiąca i jednej nocy” oraz filmom o Sindbadzie żeglarzu. Na poniższym filmie zobaczycie w jaki sposób Książę wychodzi z domu, jak wkurzający potrafi być kościotrup na niestabilnym moście oraz dlaczego oddam dziś królestwo (wraz z księżniczką i latającym dywanem) za kebab z ostrym sosem...
Peter Molyneux, choć jest dość kontrowersyjną postacią pośród twórców gier, ze względu na swoją zauważalną tendencję do mitomanii, w moich oczach, mimo wszystko zasługuje na miano wizjonera. Jest to człowiek, który od początku swojej kariery dewelopera stara się umieszczać w swoich produkcjach innowacyjne elementy, lub nietypowe połączenia cech charakterystycznych dla różnych gatunków gier. Wychodzi mu to oczywiście z różnym skutkiem, ale nie można powiedzieć, że pan Molyneux tworzy pozycje słabe. W ostatnich dniach pozwolił sobie na dość odważne stwierdzenie, które odzwierciedla nastroje towarzyszące wielu graczom już od dłuższego czasu. Drodzy Czytelnicy, pytanie na dziś brzmi: czy możemy się zgodzić z branżowym „Piotrusiem Panem”, który twierdzi, że znakomita większość współczesnych gier jest monotonna i gramy w nie niejako automatycznie?
W każdym gatunku gier wideo możemy wskazać tytuł, który był dla niego początkiem lub kamieniem milowym. Dziś postanowiłem się zmierzyć z prawdziwą legendą, czyli dziadkiem wszystkich znanych nam pierwszoosobowych strzelanin. Panie i Panowie, przed Wami „Wolfenstein 3D” – gra która zdefiniowała formę FPSów na lata. W tym wyjątkowym materiale zobaczycie wesołego Hitlera, dowiecie się kim są dwaj najważniejsi branżowi John’owie, sprawdzimy czy faktycznie wszystkie beczki w grach wybuchają oraz zbadamy kilka sekretów, które kryje w sobie zawiły labirynt korytarzy zamku Wolfenstein.
W drugim odcinku swojego cyklu wideo po raz kolejny zabiorę Was w sentymentalną podróż wehikułem czasu. Tym razem pod lupę trafia absolutny klasyk gatunku gier platformowych, czyli pierwsza pozycja ze znakomitej serii „Prince of Persia” – kolejna z wielkich produkcji mojego „gamingowego” dzieciństwa. Przy okazji przekonałem się, że lata grania na padzie w nowe, przeważnie bardzo proste produkcje, drastycznie obniżyła moje umiejętności grania w zręcznościówki przy pomocy klawiatury. Poprawiłem natomiast nieco jakość nagranego głosu, podmieniając gąbkę w mikrofonie. W następnym odcinku zamierzam pójść o krok dalej i spróbować wykorzystać zewnętrzną kartę dźwiękową pod USB, z którą zakłócenia powinny być dużo mniejsze, co po procesie odszumiania powinno zaowocować przyjemniejszym wokalem.
W życiu większości znanych mi osób trudniących się pisaniem o grach wideo przyszedł w końcu moment próby poszerzenia swoich umiejętności i spróbowania swoich sił w tworzeniu materiałów audio i wideo. Sam ponad rok temu robiłem przymiarki do nagrywania wideo-recenzji, lecz ostatecznie uznałem tą formułę za zbyt czasochłonną. Z racji branżowego sezonu ogórkowego i nabycia mocniejszego sprzętu, któremu niestraszny jest rendering filmów, postanowiłem nagrać i zmontować serię krótkich filmików, oczywiście traktujących o grach. Na pierwszy ogień poszła antyczna produkcja, od której zaczęła się moja przygoda z elektroniczną rozrywką.
Z racji rozpoczynającego się branżowego „sezonu ogórkowego” w ramach nadrabiania zaległości zainteresowałem się ostatnio wersjami demo gier dostępnymi w PlayStation Store. Ostatnio mieliście okazję zapoznać się z moimi wrażeniami z testowania multiplayerowej bety „Uncharted 3: Drake’s Deception”. Dziś postanowiłem zmierzyć się z produkcją niezwykle osobliwą, czyli pierwszoosobową strzelaniną „Homefront”. Gra reklamowana była, jako murowany hit i tytuł obowiązkowy dla fanów wojennych FPSów, a ostatecznie okazała się być niezwykle słaba. Pomimo bardzo niepochlebnych opinii recenzentów, wyniki sprzedaży były na tyle duże, że wydawca już jakiś czas temu zapowiedział, że ma w planach produkcję drugiej części gry. Ostatnio wszyscy chętni spróbowania, jak „Homefront” smakuje w potyczkach sieciowych, mają ku temu okazję. Gdy zobaczyłem w amerykańskim PlayStation Store, że takowe demo wrzucono pomyślałem o tym, że producent zapewne chwyta się wszelkich środków, by zainteresować potencjalnych nabywców swoim słabym produktem. Zagrałem i muszę przyznać, że nie był to czas całkowicie stracony, ale też nie mogę nazwać doświadczenia z produkcją THQ przyjemnym.
Poza nielicznymi wyjątkami, obecnie panująca generacja konsol odrobinę mnie rozczarowała. Pojawiło się kilka nowych dobrych serii gier, lecz z roku na rok zaczynają one tracić smak na skutek bezlitosnej eksploatacji przez wydawców. Są jednak nieliczne wyjątki, w przypadku których czekam na sequele, kolokwialnie mówiąc, z wywieszonym jęzorem. Jednym z nich jest „Uncharted”, czyli spełnienie moich dziecięcych marzeń o eksploracji i przygodzie. Formuła rozgrywki idealnie trafiła w mój gust - zawieszona gdzieś pomiędzy nastawionym na elementy platformowe i strzelanie „Tomb Raiderem”, któremu w moich oczach brakowało klimatu, a kultowymi przygodami Indiany Jonesa pełnymi humoru, zagadek z wykorzystaniem pradawnych maszyn i atmosfery odkrywania wielkiej tajemnicy. Pierwsza część „Uncharted” mnie zachwyciła. Kontynuacja nie była już takim objawieniem i moim skromnym zdaniem była trochę za bardzo nastawiona na strzelanie. Mimo wszystko, nadal uważam ją za grę znakomitą. Dlatego informacje o „Uncharted 3: Drake’s Deception” śledzę z nadzieją i dużym zainteresowaniem. Wczoraj w PlayStation Store pojawiła się opcja pobrania wersji beta trybu wieloosobowego. Solidnie przetestowałem wszystkie dostępne tryby zabawy, zatem zapraszam Was serdecznie do zapoznania się z moimi wrażeniami, które znajdziecie w rozwinięciu.