Kiedy niecałe pół roku temu wychodziłem z kina po seansie Ostatniego Jedi, nie potrafiłem uczciwie odpowiedzieć na pytanie, czy film ten mi się podobał. Ósmy epizod Gwiezdnych wojen z jednej strony zawierał sceny i motywy, które z łatwością mógłbym zakwalifikować jako jedne z najlepszych w historii najsłynniejszej space opery świata, jak i takie, które bez cienia przesady nazwałbym najgorszymi.
Od jakiegoś czasu odczuwam zmęczenie kolejnymi filmami Marvela. Zamiast z niecierpliwością wyczekiwać wizyt w kinie, jak to miała miejsce za czasów Irona Mana, pierwszych Avengers czy zapomnianego dziś Incredible Hulka, coraz częściej zadowalam się oglądaniem adaptacji komiksów Domu Pomysłu w domowym zaciszu, gdy już pojawiają się na VoD. Dekada teoretycznie mieszających formułę z innymi gatunkami, ale u swego serca bardzo podobnych obrazów, wśród których ledwie garstka bardziej się wyróżnia, zrobiła swoje.
Seria Tropico znana jest przede wszystkim z dwóch rzeczy – z bycia wyjątkowo rozbudowanym symulatorem dyktatora rządzącego bananową republiką oraz ze sporej dawki (bardzo) czarnego humoru. Ten ostatni w piątej odsłonie cyklu odznacza się między innymi ekranami ładowania wypełnionymi często absurdalnymi i makabrycznymi, niewiarygodnymi (choć ponoć prawdziwymi) ciekawostkami o najróżniejszych przywódcach krajów trzeciego świata. Poniżej znajdziecie najbardziej interesujące z nich. Przy tworzeniu zestawienia pomocny był ten artykuł.
Serialowe uniwersum Marvela przez ostatnie lata znacząco się rozrosło. Śledzenie wszystkich jego trybików potrafi zmęczyć nawet największych fanów superbohaterów, zwłaszcza, gdy nie ograniczamy się wyłącznie do tytułów wchodzących w skład Kinowego Uniwersum Marvela, chcąc być także na czasie z serialami związanymi z X-Men. Prawda jest jednak taka, że nie wszystkie tytuły sygnowane logiem Domu Pomysłów warto oglądać – choć wśród nich znajdziemy świetne perełki, trafią się tam także projekty, które okazują się zwyczajną stratą czasu.
Wpis zawiera duże spoilery z gry Shadow of the Colossus i jeśli nie macie za sobą tej przygody (obojętnie, w której wersji), lepiej nie czytać go do czasu ukończenia rozgrywki.
Shadow of the Colossus – zarówno oryginał z PS2, jak i remaster HD oraz świeżutki remake – nie rozpieszczają nas zbyt wieloma detalami dotyczącymi fabuły czy świata przedstawionego, wiele elementów pozostawiając domysłom. Na przykład kwestię tego, jak oceniać działania Dormina – prastarego bytu, który zleca nam zabicie tytułowych kolosów. Na pierwszy rzut oka wydaje się on głównym antagonistą gry, złym bytem o niecnych intencjach… tyle, że nie do końca. Pewne fakty sprawiają, że ocena moralna działań Dormina wykracza poza tak jednoznaczną klasyfikację.
W minionych dwunastu miesiącach otrzymaliśmy sporo hitów, które długo będziemy ciepło wspominali – tytuły pokroju Niera: Automaty, The Legend of Zelda: Breath of the Wild, Persony 5, Horizon Zero Dawn czy Assassin’s Creed: Origins w pięknym stylu unieśmiertelniły się w historii elektronicznej rozrywki.
Rok 2018 szykuje się nie mniej interesująco od swego poprzednika. Jeśli nie dojdzie do żadnych obsuw, to już za kilka miesięcy zagramy w ekstremalnie wyczekiwaną kontynuację Red Dead Redemption. Powrócą również takie serie jak Far Cry czy Kingdom Hearts, a Sony wytoczy ciężkie działa w postaci tytułów dostępnych na wyłączność pokroju God of Wara, Spider-Mana czy remake'u Shadow of the Colossus. Na brak interesujących tytułów zdecydowanie nie będziemy narzekać – a poniżej prezentuję najlepiej zapowiadające się z nich.
Ciężko jest mi określić minione dwanaście miesięcy inaczej niż mianem świetnych dla zjadaczy popkultury. Choć nie zabrakło kilku rozczarowań czy niepokojących trendów, w ogólnych rozrachunku ilość fantastycznych gier, filmów i seriali, jakie zadebiutowały w 2017 roku, z nawiązką wynagradza pojedyncze niewypały. Można narzekać na wredne praktyki Electronic Arts czy na to, że Netfliksowi mocno powinęła się noga przy serialach superbohaterskich, ale po co – lepiej spożytkować ten czas i energię na zachwycanie się tytułami faktycznie dobrymi.
Ostatnimi czasy wśród graczy będących na bieżąco z branżowymi trendami panują głównie grobowe nastroje. Winne są temu przede wszystkim coraz bardziej antykonsumerskie zapędy największych wydawców, którzy przez ostatnie kilka lat coraz dalej przesuwali granice wyciskania dodatkowych pieniędzy z nabywców.
O ile lubię Kinowe Uniwersum Marvela jako całość, tak część wchodzących w jego skład filmów kompletnie nie przypadła mi do gustu. Do grona tego zaliczają się pierwsze dwa obrazy poświęcone Odinsonowi, którym ni w ząb nie udało się odwzorować uroku najlepszych komiksów o Thorze, ani nawet choćby odrobinę wyjść poza bezpieczne ramy typowego kina superbohaterskiego. Na szczęście Ragnarok odcina się od swoich poprzedników, stawiając na kolorową i wypełnioną muzyką z syntezatora, radosną oraz pełną humoru opowieść przygodową, którą ogląda się z prawdziwą przyjemnością.
Fabuła filmu skupia się na tytułowym mitologicznym przeznaczeniu bogów, wielkiej bitwie, która ma doprowadzić do zniszczenia Asgardu. Thor stara się zapobiec odwiecznej przepowiedni, co jednak nie należy do łatwych zadań, gdyż w międzyczasie siedziba Asów zostaje najechana przez Helę, boginię śmierci roszczącą sobie prawa do tronu. Pierwsze starcie z potężnym wrogiem Odinson przegrywa sromotnie, co z kolei sprawia, że osłabiony bohater trafia na planetę Sakaar. Tam czeka go walka o życie i wolność.
Kiedy pod koniec czerwca składałem zamówienie przedpremierowe na swoją pierwszą konsolę Nintendo od niemal dwudziestu lat, nie spodziewałem się, że trzy miesiące później stanę się dzięki temu jednym z mimowolnych aktorów awantury, która przetoczy się przez spory fragment sieci.