Dziennikarze, którzy zajmują się grami, żyją często w zupełnie odrealnionym świecie – w mydlanej bańce, do której dociera zniekształcony obraz rzeczywistości. Pławią się w produkcjach z najwyższej półki, oczekują na premiery ulubionych tytułów i krytycznym wzrokiem patrzą na wszystkie budżetówki. Legendarny „koszyk z supermarketu” odrzuca ich samym swym wyglądem, a wszelkiej maści edycje kolekcjonerskie i gry indie przyciągają z niesamowitą siłą.
Dziennikarze (w tym i ja) przeszli taką samą ewolucję, co krytycy filmowi. Ich oczekiwania nie przystają w znacznym stopniu do tego, czego poszukują zwykli gracze. Okazuje się bowiem, że produkcje znajdywane w kioskach cieszą się znacznie większym powodzeniem, niż Skyrim czy Assassin’s Creed. Gust krytyka różni się zasadniczo od poczucia smaku, którym dysponuje statystyczny Polak.
Do powyższych wniosków doszedłem po krótkiej rozmowie z UV podczas tegorocznego spotkania Gry-Offline. Dowiedziałem się od niego, że produkcje takie jak Farming Simulator, chociaż są często wyśmiewane przez dziennikarzy, w rzeczywistości odnoszą gigantyczny, komercyjny sukces. To krótkie stwierdzenie zrodziło w mojej głowie całą lawinę pomysłów i rozważań. Skoro konsument wybiera produkcję tak bardzo różną od ideału, który w swoich głowach zakodowali dziennikarze, to chyba coś tu nie działa. Recenzent powinien przecież być drogowskazem, rodzajem barometru – wskazywać, które gry są dobre, a które nie. Jeśli dochodzi do rozwarstwienia pomiędzy oczekiwaniami dziennikarza i konsumenta, to rzeczony publicysta przestaje spełniać swoją podstawową rolę. Staje się wyalienowanym mądralą, który żyje w swoim świecie. Tak jak filmowi krytycy, którym na ogół podobają się zupełnie inne filmy, niż widzom w kinie.
Konsumenci głosują portfelami. Nie ma znaczenia to, czy jest to babcia kupująca grę dla wnuczka, czy znawca gatunku, który śledzi wszystkie newsy na temat wymarzonego tytułu. Sukces odnoszą te produkcje, które sprzedadzą się w odpowiednim nakładzie. Prawa rynku są tu bezlitosne – ambitne tytuły zwykle czeka spektakularna klapa (Psychonauts, Beyond Good and Evil…), a najlepiej sprzedają się te dzieła, które trafiają w gust masowego odbiorcy. Twórcy gier spostrzegli to już dawno – stąd liczne uproszczenia w ich produkcjach i szeroko rozumiana casualizacja.
Doszło przy tym do ciekawego, dodatkowego podziału graczy na trzy grupy: dziennikarzy, „hardcorów” i masowych odbiorców. Hardcorowi użytkownicy przejawiają podobną tendencje, co publicyści – bo gry stanowią istotną część ich funkcjonowania. Skoro znają się na rzeczy, grają w wiele gier (albo są fanami konkretnych tytułów) i odwiedzają serwisy tematyczne lub czytają odpowiednie czasopisma, to w rzeczywistości są takimi samymi specjalistami, co i dziennikarze (co najwyżej pozbawionymi odpowiedniego warsztatu oraz pracy). Sprawia to, że odseparowują się od ostatniej grupy (największej!) takim samym murem. Najlepiej widać to w komentarzach pod artykułami poświęconymi grom na facebooka – nienawiść, która jest tam sączona, jest fenomenem samym w sobie. Gracze casualowi na ogół nie zabierają głosu w tego typu dyskusjach, bo nie wchodzą na serwisy poświęcone grom. Stają się przez to niemym tłumem – wielkim, ale nie mającym wpływu na dominujący dyskurs (co innego – na sytuację na rynku).
Nie chciałbym, aby postrzegano moją wypowiedź jako swego rodzaju krucjatę przeciwko niedzielnym graczom – zupełnie nie o to chodzi. Casuale mają dokładnie takie samo prawo do rozrywki, co i ja (i inni gracze). To, że powstaje coraz więcej gier spełniających ich oczekiwania, a nie moje (czy szerzej: nasze), jest oczywistą konsekwencją zjawiska, o którym piszę.
Alienacja dziennikarzy idzie jeszcze dalej. Zachwycają się grami indie, które w większości sprzedają się w niezbyt dużym nakładzie (nie licząc kilku zaledwie fenomenów), a nie zauważają najbardziej masowych i intratnych interesów, zajmując się nimi post factum (widzieliście recenzję Farmville na jakimś dużym serwisie o grach?). Tak samo jest z kinem niezależnym – prawie nikt go nie ogląda, ale krytycy się nim zachwycają i rozdają wszelkiej maści złote lwy i inne wydumane nagrody. Tak jak specjaliści od filmu zachwycają się twórczością Bergmana a gardzą Charlie Sheenem, tak recenzenci growi ubóstwiają Botaniculę i wyśmiewają gry na facebooka.
Czy to znaczy, że recenzenci powinni „zaniżyć” poziom i dostosować się do wymagań statystycznego odbiorcy? Czy też lepiej by było, gdyby zamknęli się w swoim zamku i bronili ostatnich, dopracowanych tytułów? Wydaje się, że odpowiedź leży pośrodku – jak widać po recenzjach na serwisie Gry-OnLine, rozrywka dla mas zdobywa nieraz całkiem wysokie oceny (7/10 dla Farming Simulator 2011). Najwyraźniej część publicystów potrafi przeskoczyć ponad murem, jaki ich otacza, pozostając przy tym profesjonalistami. I chwała im za to!
Ze swojej strony mam nadzieję, że również mniej rozdmuchane, ale popularne gry doczekają się swoich recenzji – pisanych przez entuzjastów tego typu rozgrywki. Otworzyłoby to dziennikarski świat dla szerszego grona odbiorców. Kto wie – może mydlana bańka rozleciałaby się, odsłaniając prawdziwy kształt elektronicznej zabawy?
Zdaję sobie sprawę, że powyższy tekst jest pełen uproszczeń i skrótów myślowych – za co przepraszam. Wiem też o tym, że część dzennikarzy poczuje się nim urażona - słusznie lub nie (nie wszyscy wpisują się przecież w opisywany przeze mnie model). Żywię jednak nadzieję, że przynajmniej część z moich rozważań skłoni Was do namysłu. Nie mam monopolu na prawdę i spodziewam się wielu głosów polemicznych – do których serdecznie zachęcam.