Początkowy szał na punkcie crowdfundingu nieco ostatnimi czasy opadł. Porażka konsoli Ouya, liczne oszustwa i nie do końca zadowalający poziom niektórych gier sprawiły, że ludzie w końcu zrozumieli, że kupują kota w worku i wcale nie musi się okazać, że kot ten faktycznie będzie tak cudownym i milusim stworzeniem jak mogliby chcieć. Czasem jednak to nie nabywcy, a organizatorzy kampanii crowdfundingowej wpadają w poważne tarapaty przez swoje pomysły. Sukces nie do końca przemyślanej kampanii reklamowej potrafi zamienić ich życie w prawdziwy koszmar.
Don’t Starve jest bardzo skutecznym nauczycielem. Nie powie Ci, co robisz źle, za to chętnie pokaże – zabijając i zmuszając do zabawy od nowa. Najważniejsze lekcje są dwie. Pierwsza brzmi tak, że wszystko może Cię zabić. Choćby był to kawałek mięsa w ekwipunku czy ścięte w złym momencie drzewo, może okazać się przyczyną zguby i utraty kilkudziesięciu godzin zabawy. Druga lekcja jest taka, że tak jak wszystko może cię zabić, tak również, odpowiednio wykorzystane, okazuje się wyjątkowo przydatne. I tyczy się to zarówno przedmiotów nieożywionych, jak i występujących w grze stworzonek. W niniejszym tekście postaram się przybliżyć Wam rasy, które, przy odpowiednim traktowaniu, mogą stać się wyjątkowo cennymi sojusznikami.
W 2000 roku Marvel stworzył nową linię komiksów, w której zaprezentował odświeżone wersje klasycznych bohaterów, dostosowane do dzisiejszych czasów i pozbawione wieloletniego bagażu komiksowych doświadczeń. Imprint nazwany „Ultimate” okazał się wielkim sukcesem.
Kiedy w styczniu oceniałem pierwszą połowę Agentów T.A.R.C.Z.Y., werdykt był dość brutalny – nuda, drewniane aktorstwo, tandetne efekty, brak dramaturgii i całkowicie zmarnowany potencjał. Zakończyłem jednak z pewną dozą optymizmu, bo serial zaczynał wtedy zaliczać tendencję zwyżkową. Teraz, po zakończeniu sezonu, muszę przyznać, że warto było się przemęczyć przez tragicznie słabe początki – pierwszy serial Marvela rozkręcił się konkretnie i ostatnie odcinki oglądałem już z prawdziwą przyjemnością.
Była już recenzja przedpremierowa i premierowa, czas na popremierową. Tym razem przeznaczoną dla tych, którzy film już widzieli, bo zamierzam sypnąć kilkoma spoilerami.
Bates Motel zadebiutowało w zeszłym roku i zyskało sobie całkiem sporą popularność. Ciężko się temu dziwić, zważywszy na powiązania ze słynnym filmem Alfreda Hitchcocka o tytule Psychoza, choć uczciwie przyznam, że gdy zaczynałem go oglądać, klasyczny dreszczowiec nadal zalegał na mojej kupce wstydu, a mimo to perypetie mocno patologicznej rodzinki oglądałem z umiarkowanym zainteresowaniem. Zainteresowaniem, które znacznie wzrosło przy drugim sezonie. To jedna z ciekawszych mieszanek thrillera z filmem obyczajowym, jakie aktualnie możemy śledzić na małym ekranie.
Chociaż druga edycja GamesRage nie okazała się sukcesem, to organizatorzy akcji nie poddają się i kilka godzin temu światło dzienne ujrzała edycja trzecia. Przez najbliższe kilka godzin za przysłowiowe grosze możemy zakupić paczkę składającą się z produkcji TopWare, w skład której wchodzi sporo kultowych w naszym kraju produkcji.
Byłem niedawno w kinie na Kapitanie Ameryce: Zimowym Żołnierzu. Film bardzo dobry, łapiący się do ścisłej czołówki adaptacji marvelowych komiksów. A mimo to z kina wyszedłem zniesmaczony. Bo film może i dobry, ale nie lubię, kiedy dystrybutor jawnie daje mi do zrozumienia, że ma mnie w poważaniu. Bardzo głębokim.
Jakoś Igrzyska Śmierci dotąd w ogóle mnie nie obchodziły. Sztampowy tytuł, nastolatki głównym targetem, film promowany twarzą jakiejś dziołchy – szybko zaszufladkowałem toto jako kolejny klon Zmierzchu i olałem. Wiedziony rekomendacją kuzynki, tym, że oryginalny tytuł nie jest tak pozbawiony wyobraźni jak jego polska interpretacja oraz koniecznością zabicia czymś czasu w trakcie dziewięciogodzinnej podróży pociągiem, postanowiłem jednak dać szansę książce Suzanne Collins. I w sumie nie żałuję. Gra Endera ani Wiedźmin to nie jest, ale wspomniany Zmierzch i również popularnego jakiś czas temu wśród nastolatków Eragona przebija zdecydowanie.